Byłem szalony i nie byłem szalony; zależy, jak na to patrzeć: raz wydaje się człowiekowi
szaleństwo mądrością, kiedy indziej mądrość szaleństwem. Sen to przecież szaleństwo jak się
patrzy i należy, a jest przecież połową człowieka.
Książę Sternenhoch
Klimatyczne Boże Narodzenie
O symbolice bożonarodzeniowej stajenki, postaci wewnątrz, jak i na zewnątrz niej, pisałem niedawno, przy okazji Święta Trzech Króli. Trzej królowie to odpowiednio: 8/1 Czarny-gorycz istnienia, 8/2 kadzidlana Nicości i 8/3 złoty Metatron. Stajenka to Szczelina 8-12 a w niej Czerwony <10 i Matko/Ojciec 10. Dziecko jest jednocześnie Starcem, narodziny śmiercią.
Nie chcąc przesładzać świątecznej atmosfery, zaproponuję zatem wizytę na poziomie brahmanicznym 8, niejako a rebours, na sposób minusowo urojeniowy.
Ku przestrodze jednym, dla uciechy drugim 🙂
„Twórczość Ladislava Klimy (1878—1928) czeka na odkrycie. Dosłownie i przenośnie. Część
jego spuścizny pozostaje do dziś w rękopisie, część była publikowana fragmentarycznie; dwukrotnie,
na początku i pod koniec lat czterdziestych, załamała się próba wydawania jego pism. Cierpienia
księcia Sternenhocha, wydane po raz pierwszy i jedyny w roku śmierci pisarza, wywołały wówczas
skandal i jak dotąd — przez pół wieku — nie doczekały się wznowienia (w roku 1966 ukazał się przekład
na język niemiecki). We współczesnej literaturze czeskiej Klima nie ma żadnych kontynuatorów,
tradycja, którą reprezentuje, nie interesuje również krytyki.
Polski przekład jest próbą osadzenia twórczości Klimy w nowym kontekście.
Czytelnik powieści Irzykowskiego i Micińskiego, Jaworskiego, Chwistka, Witkacego i Gombrowicza
może bez trudności, niejako naturalnie odebrać groteskową prozę Klimy wraz z jej filozoficznym
bagażem; polskiej krytyce — poświęcającej tyle uwagi modernizmowi i jego dziedzictwu — o
wiele łatwiej o zrozumienie i głębszą interpretację jego dzieła.” Jacek Baluch
To posłowie, z oczywistych względów, nie zawiera ani jednego słowa o wielkiej wartości poznawczej tego tekstu dla osób podróżujących we śnie, ale tego prawie nikt z dawnych i nowszych czytelników Klimy nie mógł wiedzieć. Podobnie jak „Golem” Meyrinka „Cierpienia” nie zostały odczytane w swojej najgłębszej warstwie znaczeniowej.
Oto fragment książki LADISLAVA KLIMY, CIERPIENIA KSIĘCIA STERNENHOCHA, w którym perwersyjna w niebanalny sposób, Helga- żona Demona, zatłuczona przez księcia młotkiem, pojawia się przed nim w wizji i opowiada o swoich doświadczeniach pośmiertnych.
29 marca
„Ruńcie, niebiosa! Dziś znowu ją widziałem i — — długo, długo z nią rozmawiałem!…
Pomyślcie tylko, mówiłem z nią jak z każdym zwyczajnym człowiekiem!…
Zdradziecka Kuhmist!… Ale nie, ty jesteś niewinna, to ta parszywa książka; zobaczyłem
Helgę wcześniej, zanim mogłem krzyknąć swe zaklęcie… Ale czy była widmem? Wszak była
tak prawdziwa jak mój ogrodnik, który mnie znalazł siedzącego w błocie. Gdyby nie było tak
pewne, że jej ciało śpi snem wiecznym tam w wieży — — oszalałbym.
Kroczyłem przez swój park zamkowy pod nabrzmiewającymi pąkami drzew. Było
przedpołudnie; pochmurnie, mokro wprawdzie i wietrznie, ale ciepło; wilgotny, pogodny nastrój
wokół. Przeglądałem bezwstydne obrazki w tej przeklętej książce i tak się pogrążyłem,
że niebieski damski strój na ławeczce uderzył mój wzrok dopiero w momencie, kiedy znajdował
się trzy kroki ode mnie. Podnoszę oczy — i już siedzę, akurat na kupie rzadkiego błota,
które ogrodnik zeskrobał wczoraj ze ścieżki.
— Niech pan wstanie, książę! — prawiła łaskawie.
— Ja nie chcę, nie chcę — gaworzyłem jak dziecko.
— Czemu nie chcesz, książę?
— Ponieważ nie chcę — i ponieważ nie mogę.
— Widać, że jesteś mądry — mówiła tak samo łagodnie i cicho. — „Chcę, ponieważ
chcę”, to summa teoretycznej, „nie chcę, czego nie mogę”, praktycznej filozofii. Nuże, jak
sobie panie życzysz. Przyszłam z prośbą o kilka wyjaśnień.
— Do usług — zająknąłem się.
Bezdenną czeluścią grozy jest widzieć przed sobą żywe, mówiące i prawdziwe to, co
nieomylnie widziało się umarłe. Nie ma na świecie niczego równie szaleńczo przerażającego!…
Byłbym zemdlał, gdyby mojego przerażenia nie łagodziła niespodziewana delikatność i
spokój w jej głosie; nigdy tak ze mną nie mówiła. A głos był głęboko smutny, twarz okropnie
blada i chuda tchnęła niezmiernym cierpieniem.
— Chętnie bym się dowiedziała, co się ze mną stało 19 sierpnia — jeśli pamiętasz ten
dzień? — i później. Pomimo wszelkich wysiłków moje mętne wspomnienia nie chcą się przejaśnić.
Pamiętam zdecydowanie swoje życie aż do owego dnia, chociaż jest teraz dla mnie
otoczone jakąś wyobcowującą, oddalającą mgłą, chociaż wydaje mi się snem odległym…
Wszystko, co nastąpiło potem, stanowi dla mnie nieprzenikniony mrok. Mój obecny stan jest
przez to najparadoksalniejszy i myślę, że wszelkie swe cierpienia mogłabym przezwyciężyć,
gdyby dusza ma znalazła dostatecznie dość siły, żeby przeniknąć, rozproszyć słonecznym
spojrzeniem mgłę nieznośnej niepewności. A więc, ostatnie moje jasne wspomnienie to to, że
kiedy przygotowywałam się do odjazdu, miałam w jednej z komnat twojego zamku wrażenie,
że tracę przytomność; i wiem, że byłeś tam obecny. Powiedz mi, dlaczego zemdlałam?
Trząsłem się tak, że nieomal ległem w błocie.
— Ja… ja… nie wiem, chyba dlatego, że się w czasie obiadu przejadłaś.
— Załóżmy, na pewno tak będzie. Ale co się stało ze mną potem?
— Ja — ja — nie wiem.
— Coś jednak musiałeś robić, panie małżonku, kiedy zemdlałam?
— Aha! Pobiegłem po lekarza.
— A kiedy wróciłeś ?
— Ja — ja już zapomniałem.
— Tak mało dla ciebie znaczyłam, że mogłeś o czymś takim zapomnieć?
— Aha! Ciebie już tam nie było. Zniknęłaś w tym czasie — I chyba wyszłaś, w półmroku,
przez park zamkowy — do pobliskiego lasu. —
— Oj, oj! To możliwe. A w lesie prawdopodobnie znowu upadłam — usnęłam — a
cały ciąg dalszy to mój sen, który w tym lesie śni mi się krótko, chociaż pozornie trwa wieczność.
A i to, że teraz z tobą mówię, to chyba tylko mój sen…
— Tak, z pewnością jest to wszystko twoim snem! — zawołałem skwapliwie, ucieszony,
że w to wierzy.
— Nie jesteś wprawdzie kompetentny decydować o tym będąc sam tylko produktem
tego snu — ale kto by sobie tym głowę zawracał! Mówiąc szczerze nie przyszłam nawet do
ciebie w nadziei, żeby się czegoś sensownego wreszcie dowiedzieć, lecz dla zabicia czasu, dla
rozerwania się w mym okropnym stanie. Jeśli sobie życzysz, opowiem ci, co mi się śniło.
— Będzie to dla mnie niezwykłą przyjemnością. „O nieszczęśliwa — wstrząsało mą
duszą — nie wie, że umarła, narkotyzuje się wiarą, że śpi i śni… Ponieważ myśl «umarłam»
jest zasadniczo nie do zniesienia… Ale czy my wszyscy, żywi, nie jesteśmy umarli? Czy to
wszystko to nie nasz pośmiertny sen? Czy nie jesteśmy bardziej ślepi niż Demona? Ona
uważa swą śmierć za sen, my, idioci, za jawę!”…
— Tak więc najpierw śniłam, że leżę w niewielkiej komórce; bez okienka, oświetlonej
lampą; dookoła — zbutwiałe kości. Ja spętana; nade mną mężczyzna. Dużo bym dała, żeby
sobie przypomnieć, jak wyglądał i co do mnie mówił. Wiem tylko, że mnie okropnie zbił, aż
zemdlałam. Kiedy oprzytomniałam, dookoła panował absolutny mrok. Ciągle do krwi skrępowana,
na rękach i na nogach; jakaś szmata natarta łajnem w ustach:, twarz, nos, oczy — same
nieczystości; prawie nagie, w jedną ranę zamienione ciało na ostrych kamykach, ostrych,
zbutwiałych kościach ludzkich. Czarna cisza, mrok, huczące szaloną muzyką czasu. I głód
nieustannie się wzmagający, i gorsze od niego pragnienie; zimno. Szalona wściekłość i nienawiść,
i żądza zemsty; groza i żal za przeszłością; i lęk przed zbliżającą się śmiercią, która
nieskończenie cierpiącej duszy teraz dopiero jawiła się w całej swej grozie. I brak nadziei,
ponieważ wiedziałam, że ten, co mnie tu wrzucił, pozwoli mi tu skończyć, choćby ulegał
największej pokusie, żeby mnie wypuścić. Ale po cóż opisywać to, co nie opisane? — Bez
przerwy tylko kołysałam się z olbrzymim wysiłkiem tam i z powrotem, szukając swą nieczystą
twarzą po ścianach jakiego wystającego kamienia, żeby spróbować przeciąć swe pęta; na
próżno. Och, och! — — — Ale dość! Wszak był to tylko sen. Jak długo trwał, według
ziemskiej miary, nie wiem; ale sądzę, że z 14 dni. Nareszcie nastał błogi spokój —
A potem nowy rodzaj snu; tak dziwnie poczułam się bez ciała. Ale zamiast niego niewysłowiona
ciemność leżała ciężarem na mej duszy. Przyciężki, duszący, koszmarny, amorficzny
sen, ale jakże inny od tych, które śniłam nocami przed 19 sierpnia. „Tak mogłaby
wyglądać świadomość po śmierci — powiedziałam sobie — gdyby po śmierci świadomość w
ogóle mogła istnieć”. Nie będę się nad tym rozwodzić — — — Miałam wszelako oprócz
swojej podstawowej czerni i ciężaru także chwile jasności i lekkości; wspomnienia mojego
przeszłego życia, a może i dawniejszych wcieleń błyskały czasem intensywnie w jego nocy;
czasem widziałam, w pełnym tego słowa znaczeniu, miejsca znane mi z dawien dawna,
przebywałam w nich zupełnie tak, jak teraz koło ciebie; bowiem to moje spotkanie z tobą jest
tylko jednym z tych przebłysków czarnego snu. Nie byłby nawet tak zły, gdyby się nie przeplatał, z matematyczną dokładnością co 24 godziny, z innym snem. — Zamilkła na chwilę i
zadrżała. Zjeżyły mi się włosy. „Tak więc słyszę teraz, może pierwszy z ludzi, coś o tym, co
będzie po śmierci”. Choć pragnąłem dowiedzieć się o tym czegoś więcej, brakowało mi
odwagi, żeby pytać.
A Helga ciągnęła dalej: ( Teraz nastąpi zadziwiająco spójna relacje z próby przekroczenia Granicy 8/9 tyle, że nieudanej, ponieważ świadomość zmarłej nie rozpoznała jeszcze że umarła i jako głodny duch błąka się po znanych z jawy stanach świadomości, próbując odzyskać jawę. Jej negatywny stosunek do Nieprzejawienia 8-12 powoduje, że wizja tego co boskie, wydaje się tym co piekielne. Jednym słowem doświadczając Granicy Nieprzejawienia to my nadajemy znaczenia temu co widzimy zgodnie z naszym stanem świadomości. To czego Helga doświadcza jako piekła w rzeczywistości mogłoby być doświadczane jako wizja wyzwalająca z ego. To strach przed utratą urojeniowego 'ja’ czyli niedostrojenie do tego poziomu powoduje powstanie negatywnej wizji, całkowicie neutralnego etycznie obrazu Granicy 8/9. Zauważymy że Klima uchwycił nawet stany bycie do góry nogami, doświadczane przed przekroczeniem tej Granicy. Pojawia się również wirowanie w wersji minusowej czyli drewniana beczka, spotworniały na sposób minusowy dźwięk Kryształowego Wiru 8-12, jawiący się jako ryk demona ,Niebiańskie Miasto 8/1, Czerwony<10 i Jego osąd jako Pana Wielkiej Karmy itd. Musiał mieć zatem Klima, własne doświadczenia metafizyczne(senne również) z tych poziomów i to w przeważającej mierze minusowe, o czym świadczy nie tylko cała jego twórczość, ale i dość niecodzienna biografia.)
— Po skończeniu snu w ciemnej piwnicy trwał ten mój właśnie opisany, ulotny, mglisty
sen, według ziemskiej rachuby, 24 godziny. Wtem słyszę słaby, ale niewypowiedzianie koszmarny
huk, jakby się gdzieś za horyzontem podnosił metafizyczny huragan. Zadrżałam do
głębi duszy, wiedząc z góry, że należy do mnie i że niesie mi coś najstraszliwszego. Wzmagał
się — i nagle czuję, że dziki wicher mnie uniósł, teraz w jakieś półciało odzianą, i z piekielną
szybkością mnie dokądś unosi. Wokół mnie całkowite ciemności. Ale po pewnym czasie
widzę przed sobą małą czerwoną gwiazdę. Rośnie szybko, nabywa formy czterograniastej;
wreszcie poznaję, że składa się z niezliczonych czerwonych plam. Rośnie — aż widzę, że to
ogromna budowla, której okna jaśnieją czerwonymi płomieniami, gorejącymi wewnątrz.
Długość fasady około 1000 m, wysokość taka sama. I już mnie huragan miotnął do jednego z
okien parteru. Straszliwe potwory przywiązały mnie za włosy do sufitu, a jakaś machina, opatrzona
około 200 grubymi prętami, objęła mnie dookoła, zaczęła zdumiewająco szybko wirować.
Wszystkie pręty równocześnie chłostały me ciało i głowę; w okamgnieniu była ze mnie
krwawa kasza. Straciłam przytomność czy umarłam?… Ale zaraz doprowadziły mnie do
przytomności olbrzymie kleszcze, które pochwyciły mnie za kark i wciągnęły przez sufit na
pierwsze piętro. Tam mną rzuciły — z ciałem nagle znowu ozdrowiałym, do beczki pełnej
pszczół i os i zatrzasnęły ją nade mną. Martwą wyciągnęły mnie znów i wskrzesiły, i przetransportowały
na piętro drugie, gdzie włożono mnie do beczki, której wnętrze lśniło tysiącem
do białości rozpalonych igieł; i beczka zaczęła się szybko toczyć… W następnej separatce
zawiązano mi na głowie worek napchany najobrzydliwszymi owadami: szwabami, gąsienicami,
pająkami itd., a także ropuchami, szczurami… Piętro wyżej przywiązały mnie potwory za
małe palce u nóg do sufitu, głową w dół, i wtedy jeden z nich zaczął mnie kłuć długimi igłami
w górę przez dziurki od nosa, że groty dochodziły aż do mózgu; równocześnie wyrwał mi
drugi specjalną maszynką naraz wszystkie zęby; trzeci rozpruł mi brzuch, wyrwał trzewia i
wlał do otworu ceber gorącego ołowiu: czwarty wetknął mi do pochwy i w odbyt do białości
rozpalone żelazne żerdzie; piąty gruchotał ogromnym młotem kolana; wszystko równocześnie.
Kontynuowałabym opis, ale wydaje mi się, żebyś tu zemdlał. Krótko mówiąc: przeszłam
w ciągu 6 godzin przez wszystkie 200 pokoi od parteru po dach, następnie również w ciągu 6
godzin dalszymi dwustoma, ciągnącymi się wzdłuż dachu — jako że budowla ta jest
regularnym sześcianem. Potem szło znowu w dół wzdłuż przeciwległej ściany, a moje tortury
w każdym następnym pokoju były okrutniejsze — ciekawe, że można je tam stopniować
prawie w nieskończoność. Wreszcie szło to znowu wzdłuż parteru. I tu było najgorzej. Już nie
cielesne: czysto duchowe, metafizyczne grozy, wprost nie do pomyślenia, przeznaczone tylko
dla bogów, dla Boga… — Dokładnie 24 godziny po wejściu do tej gościnnej budowli znalazłam
się znowu w pomieszczeniu, w którym byłam na początku. Nagle potwory wyrzuciły
mnie na zewnątrz, huragan pochwycił mnie i unosił, teraz na długo pozbawioną świadomości,
w ciemność —
Potem następowało znowu, przez 24 godziny, pasmo tych znośniejszych snów — a na
koniec znowu dudnił ów huragan i zanosił mnie do kilometrowego pałacu. Teraz miotnął mną
w okno sąsiadującego z tym, do którego byłam wrzucona przedwczoraj — i szło tym samym
szeregiem pokoi w górę i wzdłuż dachu itd., aż znowu odkrzyczałam 800 numerów. I tak jest
do dnia dzisiejszego; w każdej komorze inna męczarnia i ciągle straszniejsza; a ja nie tępieję,
przeciwnie — staję się coraz wrażliwsza. Ponieważ od początku do dziś upłynęło siedem
miesięcy, powiedzmy 200 dni, więc pomnóżmy 800 x 100 80 000 pokoików. Zabawne,
nieprawdaż, książę? — Zaśmiała się, ale natychmiast strasznie się wzdrygnęła.
Jesteś w piekle, przenieszczęsna Helgo! — wyrwał mi się krzyk. Ale natychmiast się
zląkłem. — Nie, nie, śni ci się to tylko w lesie —
— Jedno nie wyklucza drugiego, przeciwnie: piekło może istnieć tylko we śnie, sen w
swej istocie jest piekłem; nic nie może istnieć poza snem. Ale chociaż we śnie są te męki
diablo realne — ha! — Skręciła się jak stalowa sprężyna i taka groza wionęła jej z twarzy, że
wydało mi się, iż zostanę przez nią uśmiercony jak głową Gorgony: — Czy istnieje coś takiego
dla biednej kobiety? — rozpłakała się rzewnie. A ja towarzyszyłem jej swoim łkaniem.
Nagle nabrała odwagi:
— Tfu! Nie złamało mnie to i nie złamie! Zostanę, dumnie podniesiona, tym czym
jestem!
— Pozwól się złamać, uklęknij, zmień się! — krzyknęło znowu coś we mnie. — Żałuj,
kajaj się! Bóg ci może przebaczy, z pewnością nie jesteś w piekle, tylko w czyśćcu —
— Czy jestem tak nieczysta, że trzeba mnie oczyszczać? Żałować? Jak bym mogła,
kiedy muszę wszystko, co kiedykolwiek uczyniłam, pochwalać?
— Zamordowałaś wielu ludzi, nawet swoje dziecko i swego ojca.
— Bagatelles! Mordowanie to tyle co rodzenie. Zabić człowieka to tyle, a nawet mniej,
co zabić myśl. Zabić myśl mogę tylko w ten sposób, że inną, silniejszą, to jest wyższą, postawię
na jej miejscu. Czym jest poznanie? Zabijaniem in rebus psychicis. Podobnie, jeśli zabijam
żywą istotę, eo ipso umożliwiam życie innej: zwalniam miejsce, gdzie rozwój prze z tą
samą koniecznością, z jaką powietrze napełnia próżnię. „Morderstwo”: co za idiotyczny,
tchórzliwy przesąd społeczny. Nie wyrzucam sobie, że zabiłam wielu ludzi, ale że zabiłam ich
zbyt mało; oraz — — że zabijałam z pobudek nie zawsze boskich… i w tym tkwią korzenie
mojego zła — — Dawniej wierzyłam, w pierwszej słabości mego snu, że mnie ktoś za coś
karze, ale później zaświtało mi, że pojęcie kary nie ma najmniejszego sensu w zastosowaniu
do mnie, która chce wszystkiego najstraszliwszego, ponieważ chcę wszystkiego; widząc we
wszystkim tylko Swą Wieczną Światłość; czy można karać Boga?… Ale pomimo to chętnie
bym wiedziała, dlaczego właśnie teraz nawiedza mnie najdziwniejszy ze snów… Służy chyba
temu, żeby mnie przygotować, umocnić dla niezmierzonych zadań, które sobie zaplanowałam.
Z Nim… Ale teraz nie widuję go nigdy; i to jest najgorsze… Wszak tylko myśl o nim
utrzymywała mnie niezłomną. Książę panie, szpiegowałeś nas wówczas na pagórku, znasz go,
nie przecz! Czy możesz mi powiedzieć, co z nim słychać?
— Ja — ja — nie wiem nic, to jest wiem. Wiedzie mu się dobrze. Utył, wygląda jak
kołacz. I — i — dba teraz bardziej o siebie. Przecież to był, droga Helgo, wstyd dla ciebie te
jego frędzle u spodni. Będę go wspierał, chcesz?
— Okropnie się boję, że kiedy się zbudzę z tego snu, będę siwa jak stara baba i on mnie
nie pozna — — jak wyglądam, książę?
— Źle, wprost okropnie, przynajmniej z dziesięć lat starsza!
— Książę, jesteś ordynarnym gburem! — Ofuknęła mnie po raz pierwszy. — Dziesięć
lat starsza!…
— Pardon, przejęzyczyłem się — chciałem powiedzieć dziesięć lat młodsza.
— A więc jak trzynastoletnia, dziękuję pięknie. Jesteś głupi jak wieprz, książę. W ogóle
nie wiem, po co do ciebie przyszłam… Jeżeli już jesteś durniem jako realna osoba, mógłbyś
przynajmniej jako fantom mego snu być trochę subtelniejszy. — Adieu! Zobaczymy się znowu.
Sprawi mi przyjemność, jeśli uda ci się dowiedzieć, kim był ten człowiek w lochu; muszę
z tym gentlemanem, który się wypróżnił spętanej, bezbronnej kobiecie na twarz, wyrównać
jeszcze swoje rachunki! — Wstała ku wyjściu. — I tak moje 24 godziny chylą się ku końcowi
— nie słyszę dotąd mego huraganu?… Tak, już znowu huczy z oddali — och — oooch!
Włosy jej się zjeżyły, twarz zbielała jak kreda, z okropnym skrzekiem zwaliła się na
mokrą ziemię. „Ta groza bez końca, czy to do zniesienia? Och, czy nie ma żadnej, żadnej
możliwości przezwyciężenia tego. Czemuż to, czemu tracimy we śnie swą wolę?… Czy więc
ma ona w ogóle jakąkolwiek wartość? Huczy coraz straszniej… Boże, Boże okrutny, niemiłosierny! Zbaw mnie od tego! Usłysz! Wysłuchaj! Chociaż raz, teraz, odwróć ode mnie ten
czerwony dom, a wyrzeknę się wszystkiego. Wyrzeknę się woli! Przełamię się, pokornym
robakiem będę przed twoim obliczem!… Duje już całkiem blisko” —
Podniosła się i zataczając odchodziła; i słyszałem jeszcze słabnące słowa:
— Och, wiem, och wiem, czego ode mnie żądasz, białe, miękkie straszydło, polipie!…
Żebym siebie wyrwała jak ząb… Żebym zniszczyła swą największą siłę: swą nienawiść i
złość, i wstręt, i zemstę!… Dlatego ten loch, że nie umiałam przezwyciężyć nienawiści —
pocałunkiem — i dlatego ten szkarłatny dom, że nie umiem przezwyciężyć — pragnienia
zemsty — czymś cięższym, jeszcze straszliwszym — bardziej niemożliwym. Nie zdejmujesz,
zbydlęcony Boże, człowiekowi nic a nic z jego brzemienia, dodajesz jeszcze doń, tym więcej,
im niżej upada, kacie — kacie — ooooo — już mnie ponagla — —
Odezwał się ryk straszliwszy od ryku tygrysa zmagającego się ze śmiercią — Na poły w
pomroce widzę, jak znika w świerkowym lasku niby błękitny tuman falującej mgły, jakby
miotana wiatrem. Rozpływały się jej kształty — czy migotało mi tylko przed oczyma?
Zniknęła, uciekła. A ja siedzę dalej w błocie i płaczę, płaczę —
Nagle czuję, że coś dotknęło mego ramienia. Coś jakby dziwnie ze mnie spadło. Patrzę
tumanowato wokół siebie — i rozpoznaję swojego ogrodnika.
— Na rany Chrystusa Pana, co tu robi Jaśnie Oświecony? Na kupie błota! Ojejej!
Gdybyś, Jaśnie Oświecony, na niej raczył siąść tak w lipcu, byłoby to rozsądnie, ale w marcu?
Z pewnością się jasny zadek przeziębi, ojejej, ojejej! Racz, Jaśnie Oświecony, iść ze mną do
zamku, ja tam Jaśnie Oświeconego łaskawie przebiorę, samo błoto, błoto, a to nieszczęście, a
to nieszczęście…
— Widziałeś tu na ławeczce siedzącą damę?
— Jaką damę? Ja nic.
— No, Demonę przecież, bałwanie!
— Nie znam takiej, Jaśnie Panie! —
— Jak długo jesteś w parku?
— No przecież od rana, Jaśnie Oświecony; ja wiem, co należy do mych obowiązków.
— Nie widziałeś tu wcześniej chociażby mnie?
— No — widziałem, z oddali, coś jakby na tym błocie, ale nie wiedziałem, że to być
raczy Jaśnie Oświecony; raczy mieć szare ubranie, jak to błoto, więc myślałem, że Jaśnie
Oświecony jest błotem. Dopiero kiedy usłyszałem, że to błoto płacze, przybiegłem.
— Słuchaj, ośle, czy słyszałeś przed chwilą straszliwy ryk?
— Słyszałem, Jaśnie Oświecony. Tak okrutnie dotąd te bestie nie ryczały, krew się we
mnie ścięła. Biegłem zobaczyć, czy ta hołota wzajemnie się nie pożarła, ale nic. Ryczały
zresztą już ponad godzinę, Bóg wie czemu; jeść mają co, gdyby to zwykły człowiek miał tyle
mięsa — —
— Czyżby zaryczały te bestie? — prawiłem na wpół ciągnięty ku domowi przez ogrodnika
— więc ty, trąbo, na tej ławeczce nikogo nie widziałeś ?
— Hm, hm — gdybym miał mówić prawdę, przez chwilę wydawało mi się, że ta ławeczka
jest jakby błękitna, a przecież jest brązowa. Ale Bóg wie, co to było, może niebo, co się
od lakieru odbijało…
Tak więc od tego głupca niczego się nie dowiedziałem. A zresztą — nawet gdyby
widział jej niebieski strój i słyszał jej ryk, czy byłoby to dowodem jej istnienia? Czemu by
więcej ludzi nie mogło mieć naraz tego samego przywidzenia? Bo nie halucynacji; przeczyłoby
to jej istocie, jako czegoś nie posiadającego przyczyny i subiektywnego. Ale wszystko to
głupstwo. Absolutnie pewne jest tylko to, że jest martwa.
Zrzuciwszy z siebie błoto, położyłem się do łóżka. Najdziwniejsze myśli kołowały mi w
głowie. Znowu wydawało mi się, że zbliża się szaleństwo. Ale wypiłem pół litra koniaku; to
mnie rozweseliło i uspokoiło, i za godzinę spałem jak kłoda. Teraz wieczór zbudziłem się zduszą otumanioną, ale dość zdrową.
Najważniejsze, że straszliwa obawa przez zjawieniem się Helgi zupełnie zniknęła; nieomal
życzyłbym sobie teraz, żeby mi się zjawiała częściej. Czuję dla niej jedynie nieskończone
współczucie i czułość. Nie wstrząsa mną już groza przed nią, tylko przed jej piekłem —
dokąd prawdopodobnie i ja podążę za nią, święty Boże!
Ale oprócz tego boję się także, że przypomni sobie tego gentlemana, i że wtedy przyjdzie
i złoi mnie jak psa.”
[…]
4 maja
„[…] Od dnia, kiedy siedziałeś w błocie, wiele się zmieniło. Patrzę teraz inaczej na swoją
sytuację, cha, cha! Nie uważam cię za fantom snu. Jesteś tym prawdziwym starym psem,
moim małżonkiem. I proszę cię kategorycznie o wyjaśnienie tego, co się stało 19 sierpnia!
— Ja — ja — nie wiem nic. Proszę się zwrócić do lekarzy, do naukowców… Ja nic, ja
doprawdy, ja tylko fantom snu —
— Tak by się mógł byle jaki łajdak tanio wyłgać, że jest tylko fantomem, żeby uniknąć
kary. Słuchaj nikczemniku: zrozumiałam, że decydujący dla mnie nie jest nawet 19 sierpnia,
ale 2 września, kiedy opuściłam loch… Dokładniej: że o lochu nie śniłam, że to była „rzeczywistość”
— że — — w lochu umarłam…
— Ajajaj!… Dziwię się, że wy, jakkolwiek by było uczona przecież dama, tak mówicie.
Jak mogłaś umrzeć, kiedy tu jesteś i przemawiasz. Czy mogłabyś, pani, istnieć, myśleć, gdyby
Twój mózg teraz gnił?
— Precz z nauką, głupcze! Jest jeszcze głupsza niż ty. Twój mózg gnije, a przecież
myślisz, co prawda, zgnile. Wszystkie mózgi wszystkich ludzi gniją i wszystkie myśli ludzkiej
kultury są tylko produktem najbardziej śmierdzącej zgnilizny: tę wielką prawdę przynoszę zza
grobu! Do rzeczy! Zostałam przez kogoś ogłuszona, a potem wrzucona do lochu. Kto to był?
— Boże — nie myślisz chyba, że… ja! — wyrwało mi się głupio.
— Ty? — zaśmiała się. — Babo, ty byłbyś zdolny do czegoś podobnego? Wykluczone.
Ale niewykluczone, że kogoś tchórzliwie nająłeś, żeby to zrobił. Ale raczej zrobił to ktoś z
twoich skretyniałych krewnych, niezadowolonych z mojego stylu życia. Może za twoją zgodą;
prawdopodobnie za twoją wiedzą; na pewno natomiast do tego dopuściłeś. No?
Podniosła bacik. Jej twarz — połączenie tygrysa z Lucyperem.
„Awansowała w piekle
— przebiegło mi przez myśl — z potępionej, dręczonej duszy na jednego z męczących diabłów”.
Każde moje włókno mózgowe brzęczało jak struna, chałupki na skroniach podskakiwały
jak pijane i obejmując się z płotami swych zagród tańczyły jak zwariowane. Miałem
wrażenie, że stoję na głowie.
— Jestem niewinny — jestem fantom — fantom —
— Jeśli jesteś fantomem, będzie ci wszystko jedno, że cię zbiję.
— Nie — nie — Jezus Maria! Nie jestem fantomem, proszę, proszę! To, co mówiłem w
parku, to prawda. Zniknęłaś nagle z zamku, zanim przyszedłem z tym doktorem, i śpisz w
lesie. Co do tego przecież nie ma wątpliwości. Ale natychmiast rozkażę, żeby ten złowrogi las
przeszukać, ja sam będę szukał, Wiluś mi będzie pomagał i obudzimy was…
Nagle się roześmiała:
— Przebudzicie mnie — do czego? — Do tego waszego driakwicznego snu? Ten mój
jest mimo wszystko lepszy!
Zaczęła się śmiać tak wesoło. Nie uwierzycie, jak kojąco to oddziaływało po jej poprzednich
szaleństwach. Ośmielony mówiłem do niej:
— Moja Małżonko, jak fantastycznie dziś wyglądasz! Jak pączek różany, jak Madonna!
A tłuściutka jesteś jak pączek! A jaki masz brzuszek! Dobrze ci tam, prawda? Co wam tam
gotują?
Przeląkłem się własnej odwagi. Nagle ona — czy uwierzycie? — nadzwyczaj delikatnie
pogłaskała mnie po policzku, ale natychmiast dała mi w twarz, bardzo lekko; potem obtarła
sobie rękę o spodnie i padła na ziemię, wprost przede mną. Zanosiła się płaczem, drżała jak w
malarii, a nagle objęła mnie nawet za kolana. Ale zaraz znowu padła na twarz: „Co się w niej
działo?”…
W tej właśnie chwili odezwały się z dziecinną delikatnością ze zboczy południowe
dzwony. Niespodziewanie wstała i — uwierzycie? — wyrwała mi moją chustkę, do której
właśnie też płakałem, i osuszyła nią swe oczy. Zaraz jednak daleko ją odrzuciła.
Usiadła blisko mnie i mówiła początkowo z wysiłkiem; z przegryzionej wargi kapała jej krew.
— Jestem w rozmownym nastroju — powiem wam, książę, co się ze mną działo od
marca. Och, och! Jak pięknie! — Oczy jej zapłonęły… Zapaliła sobie wesoło wirginię — i
pociągnęła z butelki z białym płynem. Wzdrygnęła się i łzy jej pociekły. A ja poczułem
zapach ostry 96% alkoholu… Już za życia piła nie rozcieńczony spirytus i nawet po śmierci
nie zaniechała tej rozpusty! To ci porządki! To ci porządki!
A więc, właśnie dzień naszej rozmowy stanowił punkt zwrotny mojego losu. Kiedy
porywał mnie huragan, postanowiłam w myśli, że muszę w swoich mękach przywołać Wolę,
wszystko przezwyciężającą; wpoiłam sobie także pewne, we śnie występujące, praktyki jej.
przywoływania. W pierwszych kazamatach nie udawało się pomimo całego mrocznego, szalonego
wysiłku. Przeszłam przez dziesięć komór. W jedenastej moje cierpienie było straszliwsze
niż kiedykolwiek. Ale ból pomnaża w nieskończoność działania duchowe. Naprężył w
połączeniu z najstraszliwszym, najgwałtowniejszym wysiłkiem całą mą duszę tak niewysłowienie,
tak cudownie, tak mistycznie, że stał się cud: zapłonął ogień pośród wody! We śnie
zapłonęły światła, świadoma siebie, czuwająca Wola! Ta siebieogarniająca, wszechniszcząca,
wszystkotworząca, wszechmocna, wszechwiedząca — to jądro samego Jestestwa. I piorunem
wykrzesała z własnego siebieobjęcia myśli: wszystko, nawet to, co najstraszliwsze, to tylko
plazma, absolutna zabawka Mej Woli, istniejąca dla najwyższej, nieskalanej rozkoszy samoafirmacji, suwerennej i despotycznej zabawy, wiecznego zwycięstwa dla zwycięstwa; dopóki
tylko, dopóki się tego nie zrozumie, istnieje coś zagrażającego duszy, istnieje cierpienie,
istnieje Zło; w momencie zrozumienia zmienia się wszystko w samą Światłość — nadsłoneczną,
jednorodną Światłość, znikną wszelkie byty poszczególne, części, różnice, wszystko
zmieni się w Jedność, wiecznie niezmienną i nieporuszoną, i absolutną; wszystkie bóle to
tylko fałszywe sądy, zasadzające się na pomyłce, że coś w ogóle może szkodzić; wiedz, że w
wieczności wszystko przynosi jedynie korzyść, a każde cierpienie roztapia się wnet w białą
rozkosz, w wieczną Mą Aureolę, którą tylko i wyłącznie jest mój świat, którą jedynie jestem
ja sama… Niezwykłym blaskiem zajaśniało to poznanie kat’exochen, któremu towarzyszyły
pioruny Nadsłodyczy — — od razu też zmieniły się me cielesne, najwyższe bóle w najwyższą
cielesną i duchową rozkosz, jakiej dotąd nawet nie przeczuwałam. Wszystko było teraz Nadświatłością,
Nadmuzyką. Biegun północny stał się nagle równikiem. „Nieopisane — stało się
ciałem”.
W następującym odpływie tego boskiego stanu uświadomiłam sobie, że ogromna budowla
drży jak w czasie trzęsienia ziemi — że dręczące mnie potwory rozpaczliwie krzyczą —
że jeden z nich pochwycił mnie i wyrzucił przez okno…
Straciłam świadomość. Odzyskawszy ją, byłam inna niż w swoich poprzednich, znośniejszych
snach: posiadłam Wolę… a w wyniku tego mój sen był właściwie już „jawą” — nie
mając ograniczeń jawy był wyższą syntezą snu i jawy. Umiałam teraz myśleć dystynktywnie
— jeśli wydawało ci się wówczas w błocie, że myślę jasno, projektowałeś tylko dystynktywność
mojego stanu jawy w mój chaos. Rozważałam wiele z tego, co było dotąd przede mną
zasłonięte. Przede wszystkim zrozumiałam, że jestem „umarła”. Nikt z umarłych nie chce
tego zrozumieć; myśl „jestem umarły” uśmierca tego, kto stoi dotąd na gruncie tego waszego
„życia”. Także mnie powaliła początkowo na ziemię; ale już za moment śmiałam się z
idiotycznej pomyłki, powstałej z Wszechidiotyzmu. Człowiek powinien być Bogiem; cała
reszta człowieczeństwa to łajno —
Następny huragan już nie przyszedł, chociaż gorąco tego pragnęłam. Nie przychodził
także później. Diabły w szkarłatnym pałacu nie chciały mnie; uważały mnie za parszywą
owcę, którą należy wykluczyć z instytutu. Ale Bóg — którym jestem Ja — postanowił inaczej.
Kiedyś niespodziewanie dopadł mnie znowu ten pies-huragan. Trzy komory przeryczałam,
ale już w czwartej powtórzyło się to samo, tylko jeszcze mocniej, co wówczas w jedenastej.
Pospiesznie znów mnie wyrzucili, ściany pałacu trzaskały…
Jeszcze dwukrotnie tam byłam. Tylko pro forma. Potwory celowo oszczędzały mi
cierpień. Nie było to gorsze od bicia człowieka. I miałam uczucie, jakie miewamy śniąc, że
jesteśmy bici: bardziej przyjemne niż bolesne; każdy sen jest masochistyczny; masochizm jest
faktem podstawowym… Piekło mi się spodobało. Teraz go niemal żałuję, kiedy zdecydowałam
się je zniszczyć.
Ostatecznego, najwyższego zwycięstwa jeszcze nie odniosłam. W przeciwnym wypadku
nie byłabym jeszcze stale posyłana do piekieł. Rozpoczęte jest moje dzieło. Wieczna Ma
Opatrzność pragnie widać, żebym je definitywnie rozniosła, w Elysium Infernum przemieniła;
decydująca rozprawa ciągle mnie jeszcze czeka — oto Wielka Decyzja Boża!
Ale jak przeprowadzić decydującą bitwę, kiedy diabelskie wojsko przede mną ucieka?
Musi jednak do niej dojść. Kto zwycięży?… Jasno widzę pozycje nieprzyjaciela i stan swoich
sił.
Fluid we mnie wstrzykną: fluid boskich istot, w bezprzestrzennych krańcach Wszechjestestwa,
ponad wszystkie słońca świecących, ale wiecznie nieruchomych, bez paralaksy.
Fluidy te powodują, że dusza ludzka godzinami jest zdolna znosić bóle, których setna część w
przeciwnym wypadku jak błyskawica uśmierciłaby każdego. Dalej inny boski fluid, który
pobudza cierpienia czysto mentalne — najgroźniejsze, najpotworniejsze metafizyczne myśli,
w porównaniu z którymi to najokropniejsze, co przynosi Sen człowiekowi, jest kopczykiem
kreta wobec gór księżycowych. I fluid trzeci, który powoduje, że wszystkie nerwy stają się
stokroć wrażliwsze niż przedtem i że wszystkie czują razem absolutne maksimum somatycznego
i psychicznego bólu; w porównaniu z tą generalną torturą wszystkie męki, znane wam
ludziom, są tylko idiotyczną zabawką.
Z pewnością będzie to trwać tylko moment, który jednak będzie wiecznością. Z pewnością,
nawet bez naporu Woli, zmieni się Ból automatycznie w rozkosz. Postąpiłam bowiem
wbrew prawom Snu Woli — cierpienie padnie więc na niepłodną rolę; Ból nie jest niczym
innym jak surogatem braku Woli. Cała męka odbija się od skały, zamiast której chciałyby jej
fale znaleźć sypki piach. Decyzja oznacza tu zwycięstwo. Zwycięstwo moje jest z góry zapewnione; będzie tylko łatwym żniwem po straszliwej orce poprzednich zwycięstw. — I pragnę
zauważyć tylko: bogowie używają tego czekającego mnie jeszcze cierpienia jedynie jako
rafinementu Swej Rozkoszy, stymulatora Szczęśliwości Wiecznej; dzięki nim cierpienie jest
jedynie rozkoszą do drugiej potęgi.
Sekunda ta rozniesie szkarłatny pałac i jemu podobne, ile tylko ich jest w wszechjestestwie,
dokładniej niż milion ton ekrazytu. Odkupię swoim cierpieniem legiony dusz. To, co
nie udało się Chrystusowi: zwyciężyć piekło, uda się mnie…
Ale — wszechzbawczy huragan nie nadchodzi. Nie mam okazji… Biada, jeśli nie
potrafię sobie jej sama stworzyć!…
Co teraz robię? Żyję życiem Bogini! Przelatuję przez wszechświat tysiąckroć szybciej
od światła i smakuję nieskończone rozkosze, nurzając się w kuriozalnych, prakosmicznych
jego głębinach. Dusza moja płonie intensywniej niż dusze wszystkich ludzi kiedykolwiek
istniejących; a gdzie zapłonie, wszystkie padają jej do nóg! Jestem królową wszechświata.
Och! Dopiero wtedy, kiedy Kobieta obudzi się ze snu, w którym jest pogrążona od czasów
pająków… kiedy zdepcze to prostackie, skretyniałe, zbydlęcone, pasożytnicze, najśmieszniejsze
plemię samcze, wzejdzie ludzkości jej słońce! — Więcej niż przestrzenią latam bezprzestrzenią
myśli.
Rozwiązałam absolutnie światowy problem; zniszczyłam sceptycyzm; wszystkie noce
przemieniły się dla mnie w nieskończone słońca; całą wieczność poza mną pamiętam. Tylko
jednego głupstwa, kim był ten szlachetny, za nic w świecie! — Roześmiała się — Ale
najczęściej zatrzymuję się w Kordylierach, w pałacu wyciosanym w lodzie, z widokiem na
Ocean i na — Jego oczy… Och! Jeśli nawet umarliśmy, odnaleźliśmy się! Ale on się na mnie
gniewa… W całej swej sławie w ogóle mu nie imponuję. Ciągle chce ode mnie, ciągle żąda
ode mnie tego jednego… w przeciwnym wypadku znowu upadnę…
Ukryła twarz w dłoniach; w chwilę później mówiła szeptem, zmienionym głosem:
— Czegoś się lękam… Takiej czarnej dziury, która jest groźniejsza od wszystkiego, co
przeżyłam… A tą czarną dziurą — jestem ja, ja cała… I jeszcze tego białego, ślimakowatego
widma. Ono jest dla mnie jeszcze czarniejsze. Ach, ach, jestem tylko wieczną, czarną nienawiścią.
Tak nie zwyciężę… Kocham; ale moja miłość jest tylko wysepką na morzu mej nienawiści.
Mam wolę, ale ona, władczyni na wygnaniu, zniewala tylko czarne instynkty. Jestem
czarna. Dlatego moje widmo jest białe; dlatego światło dla mnie jest widmem… Mój Mąż ma
rację, tak nie zwyciężę…
Znowu runęła znienacka, podskoczyła i, wielki Boże na niebiesiech, dała ci mi buziaka…
I znowu padła na twarz i zwijała się. Wtem podskoczyła jak piłka i wrzasnęła:
— Miłość to miękka Świnia, nienawiść to wszystko! Niegodne nienawiści, jak rzekł
jakiś sławny pies, Ja! Tylko to wszystko, co nie jest Mną, a właściwie, co przez głupią
omyłkę nie wydaje się Nim! Błąd Wszechidiotyzmu godzien jest nienawiści! Błąd, że istnieje
cokolwiek poza mną! To cały ten pieski wszechświat. Trzeba go zetrzeć na proch. Mężu mój,
umarły jak ja, jesteś moralnym psem jak wszystkie chłopy! Doprowadzę do końca mój bój,
bez ciebie, pluję na ciebie! Tylko Kobieta jest Mężczyzną! — — Dość niegodnych rozmów z
tobą, szczurze z Kloaki! Jesteś przeznaczony na śmierć, najstraszniejszą ze wszystkich.
Wrzodzie, wiedz: tylko temu, że z moimi kotami w Sausteinie obchodzisz się przyzwoicie,
zawdzięczasz, że śmierdzisz dotąd w świetle tego waszego gnojnego słońca! Ale kiedy tylko
się dowiem, jaki miałeś udział w tym lochu twoich zbydlęconych przodków, wierz mi, że cię
rzucę w najstraszliwsze z piekieł, ja Piekieł Królowa, ja Niebios Królowa, ja Królowa
Wieczności.
Kopnąwszy mnie zaczęła chlipać jak krowa.
— Helgo — zacząłem bełkotać na wpół martwy — nie pij tego spirytusu! Wszak cię to
niechybnie zniszczy.
Zachichotała.
— Wiesz, co to za nektar, który piją bogowie? Czysty spirytus! Ty też sobie golnij! — I
stuknęła mnie butelką w usta.
Polizałem.
— Więcej, bydle!… Jeszcze więcej! Bo cię złoję! — No ta, to żebyś miał ode mnie na
pamiątkę!
Biegła do powozu, ale najwyraźniej się zataczała. Niezgrabnie wdrapała się na kozioł, a
czarne konie, z pewnością diabły na jej usługach, ruszyły szalonym galopem. W okamgnieniu
ucichł ich tupot i turkot kół .”
WYDAWNICTWO LITERACKIE KRAKÓW 1980.TYTUŁ ORYGINAŁU: UTRPENI KNIŽETE STERNENHOCHA. PRZEKŁAD: JACEK BALUCH
Oczywiście ta opowieść, dla śniących progresywnie, jest zupełnie czytelna i zaskakująco zrozumiała. W tej zmysłowej orgii doświadczania przestrzeni 6-8, miejscami prześwitującej nieco minusowo, pod koniec notatki, wcale nie dziwi pojawienie się koni, zaprzęgniętych, ze zrozumiałych względów, do nieco staromodnego pojazdu Świadomości.
Ladislav Klima jest autorem równie ciekawego opowiadania, pod tytułem „Jak będzie po śmierci” Do przeczytania którego, zachęcam: