Metafizyka nudy
Metafizyka nudy? Co wspólnego z sobą mają metafizyka i nuda? Zapewne dla niektórych z nas to synonimy, ale chciałem postawić to pytanie całkiem serio. Czy nuda może stać się koniem trojańskim, nomen omen koniem turyńskim, metafizycznego doświadczenia granicznego? Mistycznego doświadczenia Jedni.
Nuda egzystencji, której każdy z nas prędzej czy później doświadczy, kiedy tylko zda sobie sprawę, że wolność jest niczym innym, jak możliwością wyboru spomiędzy nieprzebranej wielości konformizmów. Wszystkie fenomeny są puste, gdyż w żadnym fenomenie nie znajduje się stała i niezmienna istota. Chcąc czy nie, staniemy w końcu naprzeciw chaosu sprzecznych możliwości bez jakichkolwiek gwarancji prawdziwego zaspokojenia naszych pragnień albo w obliczu zniecierpliwienia ciągłą koniecznością zajmowania wobec życia jakiegoś stanowiska. Pozbawieni iluzji celowości jakiegokolwiek działania, wstąpimy świadomością w świat braku jakichkolwiek reguł i wzajemnych zależności. Niemyślenie nie stanie się antytezą myślenia. To, że odkryjemy tę wewnętrzną sprzeczność u źródeł naszej jaźni, nie będzie wynikiem naszych własnych starań, ale odpowiedzią na wezwanie Absolutu. Jaźń jednostkowa ustanowi samą siebie, w akcie poznania, jako różną od Niego, dostrzeże jednak w tym samym momencie swoją podstawę nie różniącą się od Absolutu.
Jak będzie wyglądało nasze ostateczne wstąpienie w świadomość Nicości, poziom rozpadu przejawionych form? Jaki będzie ostatni przebłysk indywidualnej Świadomości, zanim owo ja wydostanie się z wielkiego urojenia, z koła narodzin i śmierci, już nie tyle z fizycznego ciała, ale z samej duszy? Być może stanie się to w jednej chwili, ale zapewne nie zgaśnie, tak jak w Janowej Apokalipsie, wśród dymu i ognia, plag i krwi. Demontaż jednostkowej świadomości – zanim ta pozna, że jest, ale i nie jest oddzielnym bytem – będzie powolny i przypominał będzie demontaż, dzień po dniu, niejako Genesis a rebours, odwrócenie stworzenia, tak jak możemy tego doświadczyć, oglądając film Beli Tarra „Koń turyński”.
http://www.cda.pl/video/69778608
Skojarzeń z moimi snami, w czasie oglądania Konia Turyńskiego, miałem wiele. Choćby obraz Pola Zdychających Koni (obumierających form w Nicości poziomu ósmego – Ri pola); analogiczne pole pojawia się w wizyjnym filmie „Święta góra”, Alejandro Jodorowskiego.
W swoim filmie Bela Tarr posłużył się tylko jednym z przedstawicieli tego metafizycznego gatunku.
Tym z Państwa, którzy w tej chwili nie mają ochoty na obejrzenie filmu, wyjaśnię, skąd wziął się ten koń ?
Ten konkretny koń z Turynu wziął się z opowieści (nie jest wykluczone, że jedynie alegorycznej) o krytycznym momencie życia Fryderyka Nietzschego. Filozofa wieszczącego śmierć Boga. Jak to często bywa – prorok wieści los przede wszystkim samemu sobie. Tak też i nasz rodak (?) (jak twierdził sam Nietzsche, jego przodkowie nosili polskie nazwisko Niccy) antycypował w swoich dziełach przyszłą śmierć światła swojego wielkiego umysłu i subiektywnego oglądu rzeczywistości; w jakimś innym sensie opowiedział swój powrót do Źródła Świadomości. Powrót do Nieprzejawienia poprzez Nicość, w której zamierają wszelkie formy przejawione, niosące w sobie iluzję bycia indywiduum, zrodzonym w świecie czasu i przestrzeni.
Warto w tym miejscu przytoczyć jeszcze raz tę opowieść. W„Koniu turyńskim” jest ona przedstawiona na samym początku filmu – niejako z offu – przez narratora. Sam koń i woźnica, mimowolni akuszerzy transformacji Nietzschego, zostali w sposób filmowo metafizyczny przeniesieni z ulic Turynu na próg Nicości.
Przed stu laty, w dniu podobnym do dzisiejszego, w Turynie – Nietzsche wyszedł z bramy kamienicy numer sześć, przy ulicy Via Carlo Alberto. Może chciał się przespacerować, a może udać na pocztę? Kiedy tylko znalazł się przed domem, jego uwagę zwróciła grupa gapiów, obserwująca woźnicę i konia. Dorożkarz stracił cierpliwość i zaczął okładać stojącego konia batem. Nietzsche, głosiciel śmierci Boga i uwiądu wszelkich jedynie słusznych sensów, w akcie współczucia rzuca się, szlochając, koniowi na szyję. Po chwili traci przytomność. Zaniesiony do domu, przez dwa dni jej nie odzyskuje. Kiedy świadomość odzyska, wypowie swoje ostatnie słowa: „Mutter, ich bin dumm!”. Potem jest już tylko gorzej, okazuje się bowiem, że nie ma już w nim świadomości bycia Fryderykiem. Zostaje uznany za nieszkodliwego szaleńca i – pod opieką najbliższej rodziny – trwa w tym stanie przez kolejnych dziesięć lat już do samej śmierci.
Co zastanawiające, podobnego szlochu i ściskania za szyję konia, uosabiającego przejawioną Boskość, a może jedynie Jej pojazd (koń to nic innego jak symbol czasu i przestrzeni), doświadczyłem w swoich podróżach sennych, co daje mi asumpt do przypuszczeń, że owa przypowiastka filozoficzna ma korzenie metafizyczne i nie jest jedynie projekcją mentalną. Na szczęście w moim przypadku ten akt pojednania, rozpoznania Boga w jego onirycznej formie, nastąpił we śnie, a nie na jawie, w związku z czym piszę te słowa przy własnym biurku, a nie w szpitalu.
A zatem, maszyneria przejawionej Świadomości może zatrzymywać się – jak stary mechanizm trący od dawna wśród spowszedniałego, rdzawego zgrzytu trybów – w momencie, który uzna za stosowny, aby wycofać się ze świata fizyczności jednym aktem woli. Rdzą najpewniej okaże się nuda ludzkiej egzystencji, czemu – chyba w najbardziej dojmujący sposób – dał wyraz w swoich książkach Emil Cioran:
„Nuda jest samą prawdą. Rozumiem przez to rzecz następującą: Nuda nie ma konszachtów z niczym i nic jej nie oszuka. Rodzi się ona z dystansu wobec każdej rzeczy, którą to pustkę odczuwa się jako zło zarazem subiektywne i obiektywne. Tak więc w jej działaniach nie ma żadnej iluzji; spełnia ona warunki badania naukowego. Nuda jest dociekaniem.”
Ale w tym miejscu pozwolę sobie nie zgodzić się z Cioranem, ponieważ złem może się okazać dopiero próba przeciwdziałania nudzie, nie sama nuda. Czyż bezkresna, wszechogarniająca nuda nie jest doświadczaną (na ludzką miarę) Boskością, znacznie głębiej niż miłość pożerająca ego, a próba jej pokonania czyż nie jest powtórzeniem pierwszego rozdarcia pomiędzy jednostką a Jednością?
Powszechnie przyjęło się uważać za pewnik, jakoby na końcu ciągu przyczyn występował skutek, a każdy ze skutków stawał się kolejną przyczyną prowadzącą do kolejnego skutku.
Dlaczego skutek nie miałby być prawdziwą przyczyną, która wywołuje wszystkie zdarzenia doń prowadzące? Zwykliśmy skutek rozumieć jako wynik zdarzeń tylko dlatego,że w naszych umysłach czas płynie w jedną stronę. Gdybyśmy spojrzeli na to obiektywnie, z zewnątrz tego wektorowego układu czasoprzestrzennego, zobaczylibyśmy, że równoprawnym twierdzeniem jest to, że to, co my bierzemy za skutek, jest przyczyną wszystkich zdarzeń doń prowadzących. Śmierć jest zatem przyczyną narodzin w świecie obiektywnym, jak i ich skutkiem w obiektywnym, ale i naszym wektorowym świecie; narodziny są zaś przyczyną śmierci w świecie ludzkim, ale i jednocześnie jej przyczyną i jednoczesnym skutkiem w niewektorowym świecie. Niebyt zaś jest przyczyną prowadzącą do wyłonienia się bytu w takim samym stopniu jak byt, który uległ nieuchronnym prawom entropii, obracając się w niebyt. Paradoks Zenona z Elei podpowiada nam jednak, że logika klasyczna, która go nazwała paradoksem, nie dostrzegając w nim odpowiedzi na zagadkę bytu, tak naprawdę nie ma żadnego dowodu na to, że istnieją jakiekolwiek odległości pomiędzy tym, co my traktujemy jako skutek, a co może być równie dobrze obiektywną przyczyną, ponieważ każda z pośrednich przyczyn – jak kwalifikują ją ludzie – nie jest niczym innym niż przyczyną i skutkiem jednocześnie w układzie obiektywnym. Nie ma zatem niczego, co moglibyśmy uznać za skutek, bo każdy skutek jest jednocześnie przyczyną samego siebie; nie ma również żadnej przyczyny, bo każda jest swoim skutkiem. W taki oto sposób na drodze logiki paradoksowej dotarliśmy do wniosku, a właściwie to wniosek zmusił nas, abyśmy go powzięli, że nie ma niczego poza bezczasem, bezruchem i bezprzestrzenią, nieistniejącą w swym istnieniu. Nie wspomnę już nawet o absurdzie wolnej woli. Logika ta jest bowiem najlepszym sposobem wyrażenia jednoczesnej afirmacji i negacji – wtedy elementy układu nie tracą swoich cech indywidualnych. Świadomość jednostkowa jednocześnie jest i nie jest stanem Świadomości Źródła.
Warto w tym miejscu naszych rozważań przytoczyć słowa Hegla:
„Wydawać by się mogło, że filozof posiada swoje myśli tak, jak posiada rzeczy zewnętrzne; tymczasem idea filozoficzna jest zupełnie czymś innym, to ona posiada człowieka. Kiedy filozofowie mówią na tematy filozoficzne, muszą wyrażać się stosownie do posiadanych idei, a nie mogą trzymać ich schowanych w zanadrzu. Bywa niekiedy, że wyrażają się w sposób powierzchowny, niemniej jednak w ich wywodach zawsze zawarta jest idea, niezależnie od tego, czy rzecz, o którą chodzi, ma swoją treść.”
Płynie stąd wniosek jeszcze bardziej porażający. Nasze działania i wybory, będąc wynikiem konieczności, noszące tylko pozorne cechy wolnego wyboru – obnażają istotę naszego bytu, czyniąc z nas podmiotowy przedmiot a nie swobodnie rozstrzygający podmiot. Cała pociecha w tym, że rozciągnęliśmy w swojej świadomości czas i przestrzeń na tyle, że potrafimy stworzyć sobie iluzję, że tak nie jest i pomiędzy rozpaczą niemocy pojawia się promień nadziei na odmianę. Niestety iluzoryczny. Oscylujemy pomiędzy tym, co nazywamy prekognicją, a czymś, co można by określić jako deja vu. Pomiędzy przeczuciem, że się coś wydarzy, co nazywamy przyszłością, a przeczuciem, że się coś już wydarzyło, co zwykło się definiować jako przeszłość. Tak naprawdę owo bezprzymiotnikowe Przeczucie – będące rdzeniem tego procesu, czyli świadomość teraźniejszości, Świadomość Świadka – wyłania się z ósmego (brahmanicznego) poziomu Świadomości, gdzie zamiar i skutek jest jednością. Pozorna odległość pomiędzy nimi jest jedynie naszą, wynikającą ze spowolnienia percepcji iluzją układów – biologicznych, neuronalnych. Myślenie o/w czasie i o/w przestrzeni jest zatem domeną poziomów podstawowych a nie najgłębszych. Jakże bolesna, umniejszająca naszą rolę wydaje się ta refleksja, podobnie jak nowa nazwa człowieka, jaką określa nas współczesna neurologia. Podmiot mózgowy. Tymczasem widzimy, że można nas sprowadzić jeszcze niżej – ów podmiot nawet nie jest podmiotem, jest przedmiotem mózgowym.
Niestety, nie przyniesie nam ulgi tupanie nogami ani twierdzenie, że autor powyższego artykułu jest durniem. On o tym wie.
„Mutter, ich bin dumm!”
O czym obszerniej za jakiś czas, w kolejnym odcinku De venatione sapientiae: O uczonej niewiedzy.
Korekta przez: Roma Wolny (2016-10-11)