Na samym początku posłowie Stanisława Lema

Montague Rhodes James — odpisuję z noty wydania angielskiego — urodził się w roku 1862. Po studiach w Eton i Cambridge — więc tam, gdzie należy — oddawał się archeologii, biblistyce, badał wykopaliska i apokryfy. Opowieści o duchach pisywał między 1894 a 1908 rokiem, kiedy był dyrektorem Muzeum w Cambridge. O jego poważnie uczonych pracach zapewne mało który już i ze specjalistów pamięta, natomiast opowieści zawarte w tym tomie, przez samego autora traktowane bezpretensjonalnie, zachowały swój urok, o czym świadczą choćby ich powracające w Anglii wznowienia. Była bowiem Anglia u przełomu stulecia krajem szczególnie przychylnym niesamowitemu żywiołowi, nawiedzającemu stare gospody na rozstaju (pustych wtedy) dróg, ponure a wyniosłe cmentarze i przestronne rezydencje ró-żnych lordów. Wygodzie zjaw służył dobrze korzystny półmrok długich wieczorów i jeszcze dłuższych nocy, była to bowiem epoka świecy i lampy gazowej, ta sama, w której Sherlock Holmes zmagał się z uczciwą, ponieważ doskonale rekonstruowalną logicznie przestępczo-ścią brytyjskiego Imperium. Łatwo sobie uzmysłowić, jak bardzo utrudniłaby obecność lamp elektrycznych występy owym koszmarnym mocom, od których roi się w książce Jamesa. Antykwaryczną uczoność, w jaką ubrał akcję swych opowieści, sam zdemaskował w przypi-sie do edycji angielskiej, podając w nim szczegółowo, co i jak był zmyślił — w czym się naturalnie przejawiła bardzo typowa angielskość tego typu „ghost story”: James, jak wolno sądzić podług owego wyznania zmyśleń — nie tylko mało co wierzył w duchy, ale nawet nie starał się tego ukryć przed swymi czytelnikami. Mimo to w jego myszką trącących opowie-ściach tkwi urok, którego już nie napotkać w najnowszej nowelistyce grozy. Sądzę, że ten u-rok zawdzięczają skromne utwory Jamesa swej solidnej rzeczowości, oraz, kto wie, czy nie na pierwszym miejscu, okolicznościom czasu i miejsca, czyli epoce brytyjskiego wiktorianizmu. W epoce tej, co utworzyła martwy dziś wzór Anglika — pana oddanego sprawom Imperium na równi ze swoimi prywatnymi sekretami w starożytnej rezydencji, wyposażonej w biegłą służbę, nie odwiedzane od lat komnaty oraz głębokie lochy podziemne, także duchy odzna-czały się solidnym sposobem bycia, strasząc podług z dawien dawna ustalonej tradycji. Jeśli nawet duchów nie ma, nie może być kwestionowane istnienie owej tradycji, chodzi zatem o swoistą formę folkloru, opracowywanego wielokrotnie na rozmaite sposoby, a przez Jamesa potraktowanego z rozmiłowaniem w drobiazgowości antykwaryczno-muzealnej — i tej wła-śnie poza grób sięgającej pedanterii fantastycznej zawdzięczają gawędy Jamesa swoją żywo-tność.
Historie te muszą się odznaczać szczególnym wdziękiem zwłaszcza w oku Anglika i czytelnik taki odbiera chyba scenerię koszmarnych zjawień inaczej aniżeli my, dla nas bo-wiem tchnie ona przede wszystkim staroświecką egzotyką. Można by, zapewne, spróbować socjologicznej analizy tych utworów, aby pokazać, iż duchy Anglii wiktoriańskiej pilnowały klasowych podziałów społeczeństwa i dlatego nie tak się zachowywały wobec panów, jak wo-bec ich służby, sądzę jednak, że wnikliwość taka nie jest zalecona, gdyż oznaczałaby psucie naiwnej, lecz w gruncie rzeczy zacnej zabawy. Chciałbym jedynie w kilku słowach uzasadnić mój wybór Jamesa przeciwko takim autorom późniejszym a renomowanym, jak choćby Howard P. Lovecraft. Otóż Lovecraft żył obsesją świata zmór i zdawał z niego sprawę za pośrednictwem bohaterów, trzęsących się niemal od pierwszej kartki ze strachu, którzy boga-ctwem symptomów swego wciąż narastającego w toku akcji przerażenia mieli wciągać we własny lodowaty stan zjeżonych włosów, marznącego szpiku i stającego serca — wszystkich czytelników. O tym, co ci bohaterowie widywali, czego właściwie doświadczali, jak do owych doświadczeń dochodziło, dowiadujemy się u Lovecrafta znacznie mniej aniżeli o tym, jak potwornie bali się ci nieszczęśliwcy. Natomiast James jest przede wszystkim powściągli-wy, flegmatyczny i trzeźwy, a gdy się już musi wziąć do opisu zmory, czyni to z prawie zażenowanym ociąganiem. Taka byłaby pierwsza różnica dwu skrajnych typów angielskiej opowieści grozy.
Co się tyczy drugiej, świat Jamesa jest nie tylko sceną obrosłą autentycznymi tradycja-mi Imperium, lecz i środowiskiem sportretowanym z naturalistyczną wiernością, demonstru-jącą nawet handlowy szczegół transakcji, doprowadzających do przeraźliwych zjawisk. Jest to o tyle trafne, że fundamentem potęgi brytyjskiej był wszak handel, toteż nawet niesamowita opowieść nie może się obyć bez podania rozmaitych cen bieżących. Natomiast świat Lovecra-fta to w oczach topniejąca malutka wysepka normalności, podminowana otchłannymi siedzi-bami jakichś monstrów bądź demonów, których niepodobna ogarnąć ani w sensie, ani w celu ich obmierzłych poczynań. Jest to, jak na mój gust, świat od pierwszej do ostatniej sylaby niewiarygodny przesadą, a co gorsza, jak gdyby rozmazany w każdym szczególe, ponieważ oglądany słupiejącymi oczyma. Otóż poświadczanie niesamowitych zajść zupełnym roztrzę-sieniem bohaterów, uszkadzających nurt samej opowieści histerycznymi okrzykami i innymi objawami emocjonalnej zapaści, jest dla mnie najlichszym z możliwych świadectw. Podobnie jak nie sposób przekazać czyjegoś wyglądu pięknego bądź brzydkiego mnożeniem ekstaty-cznych ogólników, gdyż przekaz taki winien się posługiwać przede wszystkim rzeczowością i precyzją, tak też — i to w jeszcze silniejszym stopniu — należy się opowieści o duchach aż do sceptycyzmu sumienny chłód narratora, jego rzetelna baczność i flegma, bo takiej osobie można łatwiej zawierzyć aniżeli półobłąkanym na wyrost niejako ze strachu bohaterom Love-crafta.
Chodzi, zapewne, o moje predylekcje w literaturze (i to nie tylko w literaturze grozy), raczej sprzeczne z rozwojem opinii w takiej na przykład Ameryce, gdzie o spokojnym Jame-sie głucho, gdzie neurotyk Lovecraft natomiast dorobił się licznych, entuzjastycznych zwo-lenników. Tę różnicę mogę tłumaczyć jedynie diametralnym stosunkiem obu pisarzy do nie-samowitego tematu. James raczej bawił się duchami — Lovecraft raczej wierzył w nie solen-nie. Pierwszy tworzył literaturę kunsztownych apokryfów, gdy drugi — lękiem rozdygota-nych wyznań wiary. W przypadku duchów i monstrów musi wszakże zawsze iść o wiarę z najniższego, dennego niejako regionu metafizyki, jakby jej śmietniska czy rynsztoku, ponie-waż ten niesamowity żywioł to nadprzyrodzoność zarazem wulgarna i zdziczała, tworzona przez bezładne wysypiska zanachronizowanego już zabobonu, przesądu czy zgoła psychoty-cznego omamu. Będąc miłośnikiem fantazji i apokryfu, jako inteligentnej zabawy, odczuwa-jąc natomiast w obliczu nerwicy lękowej bądź wiary w gusła raczej odruch psychiatry niż lite-rata, zalecam przeciw Lovecraftowi Jamesa, jako twórcę pokrytych patyną zeszłowiecznych zabawek, nie wyzbytych ani wdzięku, ani morału.

Stanisław Lem

MONTAGUE RHODES JAMES

OPOWIEŚCI STAREGO ANTYKWARIUSZA

WYBÓR NA PODSTAWIE SHORT GHOST STORIES OF AN ANTIQUARY I MORE GHOST STORIES
PRZEKŁAD: JANINA MROCZKOWSKA
WYDAWNICTWO LITERACKIE KRAKÓW 1976

Hrabia Magnus

W jaki sposób dostałem do rąk materiały, z których ułożyłem całość niniejszego opo-wiadania, dowiecie się przy końcu tej historii. Muszę jednak już teraz podać pewne wyja-śnienia tyczące charakteru posiadanych przeze mnie źródeł, na które się powołuję.
A zatem składają się one przynajmniej w części z całej serii zebranych zapisków, będą-cych materiałem do książki o podróżach. Książki takie były bardzo popularne w latach czter-dziestych i pięćdziesiątych XIX wieku. Typowy przykład z serii stanowi Dziennik z pobytu w Jutlandii i na Wyspach Duńskich Horacego Marryata. Były to zwykle publikacje poświęcone jakiejś nieznanej części kraju na kontynencie, ilustrowane drzeworytami i stalorytami. Dostar-czały szczegółów o urządzeniach hotelowych i komunikacji, jakich teraz szukamy w nowo-czesnych dobrych przewodnikach. Zawierały też rozmówki: z inteligentnymi cudzoziemcami, przedsiębiorczymi oberżystami i gadatliwymi wieśniakami. Jednym słowem, pisane były sty-lem gawędziarskim.
Notatki, które posiadam, pierwotnie przygotowane jako materiał do takiej właśnie książki, przekształciły się w trakcie pisania w opis tylko jednego przeżycia — mojej własnej przygody. Notatki te robiłem do ostatniej chwili, niemal jeszcze w przededniu zakończenia się tej przygody.
Spisywał je niejaki pan Wraxall. To, co wiem o nim, pochodzi z jego notatek: wnoszę z nich, że przekroczył już wiek średni, posiadał pewne środki pieniężne do dyspozycji i był człowiekiem całkowicie samotnym. Nie miał, jak się wydaje, stałej siedziby czy domu w Anglii, mieszkał w wynajętych domach lub w hotelach. Prawdopodobnie nosił się z myślą, by w przyszłości osiąść gdzieś na stałe, ale to nigdy nie nastąpiło. Możliwe, że pożar Pantechni-conu ** w początku lat 1870 zniszczył rzeczy, które mogły rzucić światło na jego przeszłość: nieraz bowiem powołuje się na przedmioty stanowiące jego własność i tam przechowywane.
Dowiadujemy się również z tych samych źródeł, że Wraxall wydał książkę, w której opisuje urlop spędzony ongiś w Bretanii. Nic nie mogę powiedzieć o tej publikacji, moje po-szukiwania po różnych bibliografiach nie dały rezultatu, dlatego też sądzę, że książka wyszła anonimowo lub pod pseudonimem.
Według tego, co autor napisał, jest dość łatwo określić ogólnie charakter pana Wraxalla. Musiał być człowiekiem inteligentnym i kulturalnym. W swoim college, Brasenose w Oxfor-dzie był bliski stałego etatu profesora, jak to wnoszę ze skorowidza z tych lat. Można by wnioskować, że jego uporczywą wadą była przesadna dociekliwość. Jest to chyba dobra cecha podróżnika, ale niestety w końcu pan Wraxall zbyt drogo za nią zapłacił.
Zamierzał napisać następną książkę właśnie o tej podróży, która okazała się ostatnią w jego życiu. Miał pisać o Skandynawii, kraju, który go szczególnie interesował, a mało był znany Anglikom w połowie XIX wieku. Zapewne natknął się na jakieś stare książki tyczące

* Pilnuj tego, co ci powierzono.
** The Pantechnicon: nazwa składu mebli w Londynie (1830), pierwotnie bazar wszystkich możliwych przedmiotów sztuki (przyp. tłum.).

historii Szwecji lub pamiętniki i wtedy wpadł na pomysł wydania książki zawierającej opisy podróży po Szwecji, przetykane epizodami z historii znaczniejszych rodów. Postarał się o listy polecające do różnych znanych osobistości i ruszył w drogę wczesnym latem 1863 roku.
Ta część podróży, która dotyczy północnej Szwecji i paru tygodni spędzonych w Sztok-holmie, nie jest dla nas ciekawa. Można jedynie wspomnieć, że jakiś uczony skierował uwagę Wraxalla na poważną kolekcję dokumentów należących do właścicieli pewnego starego dwo-ru w Vestergothland i wystarał mu się o pozwolenie zbadania tego zbioru.
Ów stary dwór czyli herrgard nazywać będziemy Robäck (wymawia się jak Roebeck), chociaż nie jest to prawdziwa nazwa. Jest on jedną z najznakomitszych tego rodzaju budowli w kraju. W książce Dahlenberga pt. Suecia antiqua et moderna znajduje się grawiura z roku 1694, przedstawiająca ten dom niemal w takiej postaci, w jakiej widzi go obecnie turysta. Zbudowany wkrótce po 1660; przypomina angielskie budowle z tego okresu tak pod wzglę-dem stylu, jak materiału, a mianowicie czerwonej cegły i kamienia do oblicowań. Dom ten wybudował jeden z członków wielkiego rodu De la Gardie, którego potomkowie są dotąd właścicielami tej majętności. Kiedy będzie mowa o mieszkańcach Robäck, będę się posługi-wał tym nazwiskiem.
Przyjęli oni Wraxalla bardzo uprzejmie i gościnnie, nalegając, by zatrzymał się w ich domu tak długo, jak będą wymagały jego poszukiwania. Wraxall wolał jednak być niezale-żny, miał też pewne trudności w konwersacji w języku szwedzkim. Z tych to względów zatrzymał się w gospodzie we wsi, gdzie było mu wystarczająco wygodnie, szczególnie w letniej porze. Tego rodzaju okoliczności wymagały odbycia codziennej przechadzki do dworu i z powrotem, co razem wynosiło około jednej mili drogi. Dom stał w parku, osłonięty, a raczej obrośnięty wielkimi starymi drzewami; dalej rozciągał się otoczony murem ogród, a za nim pobliski las, okalający jedno z wielu tak gęsto rozsianych w tym kraju jezior. Jeszcze dalej znajdowało się ogrodzenie posiadłości dworskiej, za nim teren wznosił się, tworząc stro-my, skalisty pagórek w kształcie głowy, ledwo pokryty ziemią, a na jego szczycie stał kościół wtulony w ciemne wysokie drzewa. Budowla ta wydała się dziwna Anglikowi. Niska nawa główna i niskie boczne nawy pełne były klęczników i galerii. W zachodniej galerii stały pię-kne stare organy, malowane żywymi kolorami i ze srebrnymi piszczałkami. Płaski sufit ozdo-bił siedemnastowieczny artysta dziwnym i odrażającym malowidłem „Sądu Ostatecznego”: pełno tam było ponurych płomieni, walących się w gruzy miast, płonących okrętów, płaczą-cych dusz i brunatnych śmiejących się demonów. Pięknej roboty mosiężny „pająk” zwisał z sufitu. Ambona przypominała domek dla lalek z mnóstwem małych rzeźbionych i malowa-nych cherubinów i świętych, przy pulpicie kazalnicy tkwiły na zawiasach trzy klepsydry. Wiele kościołów w Szwecji wygląda podobnie, tu jednak było coś szczególnego: kościół posiadał przybudówkę. Budowniczy dworu dobudował we wschodnim końcu północnej nawy mauzoleum dla siebie i swej rodziny. Był to dosyć duży ośmiokątny budynek z szeregiem owalnych okien i kopułą, nad którą wznosiła się mała baniasta wieżyczka — ten kształt lubili szczególnie szwedzcy architekci. Dach był z miedzianej blachy, wewnątrz sufit pomalowany na czarno, natomiast ściany były śnieżnobiałe, tak jak w całym kościele. Z kościoła nie wchodziło się do mauzoleum: miało ono osobny portal i schody od strony północnej.
Od kościoła biegła ścieżka do wsi, do gospody szło się nią około czterech minut.
Pierwszego dnia pobytu w Robäck Wraxall zastał drzwi kościoła otwarte: oglądnął i opisał jego wnętrze, tak jak powyżej streściłem. Nie mógł jednak wejść do mauzoleum: przez dziurkę od klucza zdołał dojrzeć piękne sarkofagi z miedzi, z bogatymi ornamentami herbo-wymi, które zaostrzyły jego ciekawość i chęć dokładniejszego zbadania.
Okazało się, że archiwum dworu nie zawiodło oczekiwań Wraxalla. Znalazł tam kore-spondencję rodzinną, różne rejestry i książki rachunkowe z najwcześniejszego okresu osiedle-nia się w Robäck rodziny De la Gardie — pisane były wyraźnie i bardzo starannie prowadzo-ne. Zawierały wiele zabawnych i barwnych szczegółów wziętych z życia. Jak wynikało z tych dokumentów, pierwszy z rodu De la Gardie odznaczał się nie lada siłą i twardym charakterem oraz zdolnościami. Niedługo po wybudowaniu dworu nastał ciężki okres zamieszek. Wieśnia-cy napadali na liczne dwory i niejeden spustoszyli. Właściciel Robäck odegrał poważną rolę w tłumieniu buntu. Zapisano wydarzenia związane z egzekucją prowodyrów i wyznaczeniem surowych kar nakładanych bez miłosierdzia.
Portret owego ojca rodu, Magnusa De la Gardie, był jednym z najlepszych w galerii domowej, i po pierwszym dniu pracy w archiwum Wraxall oglądał go z niemałym zaintereso-waniem. Nie podaje dokładnego opisu portretu, widać jednak z jego notatek, że uderzył go raczej wyraz energii niż dobroci czy piękności — bo pisze wręcz, że hrabia był okazem feno-menalnej brzydoty. Tego dnia Wraxall zjadł kolację we dworze zaproszony przez rodzinę De la Gardie i wrócił do gospody późnym, ale jeszcze jasnym wieczorem.
Po powrocie napisał w notatkach: „Muszę pamiętać, by zapytać kościelnego, czy może otworzyć mauzoleum. Na pewno ma doń dostęp, widziałem go dziś na schodach przy wejściu do mauzoleum, wydało mi się, że zamykał czy odmykał drzwi”.
Następnego ranka Wraxall odbył rozmowę z gospodarzem zajazdu. Zdziwił mnie długi opis tej rozmowy, później zrozumiałem, że robił wtedy zapiski, które miały posłużyć jako materiał do zamierzonej książki o charakterze jakby reportażowym, z włączeniem tego rodza-ju gawęd z osobami spotykanymi w podróży.
Rozmowa miała na celu wysondowanie, czy w kręgu tamtejszych ludzi przetrwała jakaś tradycja i pamięć związana z postacią hrabiego Magnusa: czy opinia publiczna była mu przy-chylna czy nie. Okazało się, że Magnus miał zdecydowanie złą sławę. Opowiadano, że swo-ich dzierżawców, gdy spóźniali się do roboty, kazał sadzać za karę na drewnianego konia, chłostać i piętnować na podwórzu folwarcznym. Zdarzały się też wypadki tajemniczych pożarów domów dzierżawców, w zimie, nocą, niejedna rodzina spaliła się razem z domem w ten sposób. Te domy dziwnym trafem sąsiadowały z dworem, a ich gospodarstwa wkraczały w grunty dworskie. To jednak, co powracało wciąż w opowieści gospodarza i wyraźnie go intrygowało, to fakt, że Magnus brał udział w Czarnej Pielgrzymce i powróciwszy do domu przywiózł z niej „kogoś” lub „coś”.
Oczywiście zapytacie — tak jak Wraxall — co to jest Czarna Pielgrzymka. Na razie jednak Wraxall niczego się nie dowiedział, więc i nasza ciekawość nie może być zaspokojo-na. Gospodarz stanowczo uchylił się od odpowiedzi, skorzystał też skwapliwie z okazji, że ktoś go odwołał na chwilę, i rzucił Wraxallowi przez drzwi krótkie wyjaśnienie, że wyjeżdża w interesach do Skan i do późnego wieczora będzie nieobecny. Chcąc nie chcąc Wraxall udał się do swej zwykłej pracy we dworze, nie otrzymawszy odpowiedzi. Rękopisy, którymi się zajął tego dnia, skierowały jego uwagę na inne tory. Przeglądał mianowicie korespondencję Zofii Albertyny ze Sztokholmu z jej zamężną kuzynką Ulriką Leonorą z Robäck w latach 1705—10. Listy te były szczególnie interesujące, ponieważ rzucały światło na kulturalne tło tego okresu. Kto przeczytał tę korespondencję wydaną w całości przez Szwedzką Komisję Rękopisów Historycznych, może to potwierdzić.
Po południu, gdy skończył czytać, odniósł na półkę pudła z listami i wziął jak zwykle do przejrzenia następną porcję lektury, by zadecydować, które tomy wybrać na dzień następ-ny. Na tej właśnie półce leżały przeważnie zestawy ksiąg rachunkowych, pisane własnorę-cznie przez pierwszego hrabiego Magnusa. Była wśród nich jedna całkowicie różna, pisana inną, nieznaną ręką, z XVI wieku, i dotyczyła alchemii. Wraxall nie znał się wiele na tym, wobec czego wynotował tytuły i objaśnienia rozdziałów, poświęcając temu sporo miejsca. Oto nagłówki poszczególnych traktatów: Księga Feniksa, Księga Trzydziestu Słów, Księga Ropuchy, Księga Miriam, Turba Philosophorum, itd. Następnie z wielką satysfakcją podaje szczegółowy opis znalezionej w połowie książki — osobnej karty, pierwotnie czystej: hrabia Magnus wpisał na niej notatkę pod tytułem: „Liber nigrae peregrinationis”. Wprawdzie napisano tylko parę linijek, ale te wystarczyły, by świadectwem samego hrabiego potwierdzić opowiadanie gospodarza o starej, niemal współczesnej Magnusowi legendzie. Oto przepisany przez Wraxalla tekst:

( Właśnie do tego fragmentu odwołuję się w Codexie Gigas, pisząc o Chorezmie i Choronzonie 333; J.Bzoma):

„Jeśli ktokolwiek chce zapewnić sobie długie życie i chce mieć wiernego posłańca oraz patrzeć na krew swych wrogów, trzeba, by wpierw poszedł do miasta Chorazin i oddał pokłon księciu…”, tu następowało jakieś słowo później wymazane. Ze śladu, który po nim został, Wraxall był niemal pewny, że prawidłowo odczytał słowo „aeris”, czyli „powietrza”. Dalej tekst się urywał, było tylko jedno zdanie po łacinie: „Quaere reliqua hujus materiei inter sec-retiora” — „Dalszy ciąg tych spraw znajdziesz w osobistych papierach”.
Rzucało to niewątpliwie jakieś ponure światło na zamiłowania i wierzenia hrabiego. Jednak Wraxalla, którego dzieliło niemal trzysta lat od Magnusa, to wszystko pociągało, chciał do swego ponurego bohatera dodać aurę alchemii, a do alchemii czarną magię i w ten sposób uczynić tę postać jeszcze barwniejszą. Toteż po pracy Wraxall długo wpatrywał się w hallu w portret Magnusa i w drodze powrotnej wciąż jeszcze o nim myślał. Tak był pochło-nięty tymi myślami, że nie widział otaczającej go przyrody, nie czuł wieczornego zapachu la-sów, nie dostrzegał blasków na jeziorze, a kiedy zatrzymał się nagle i ocknął z myśli, ujrzał ze zdziwieniem, że znajdował się przy furtce do kościoła, i przypomniał sobie, że za parę minut będzie kolacja. Spojrzał na mauzoleum d rzekł do siebie:
„Jesteś tutaj, hrabio Magnusie, jakżebym chciał cię zobaczyć!”
„Mam zwyczaj mówienia głośno do siebie — pisze Wraxall — jak to zdarza się wśród samotnych ludzi, i wbrew regułom partykuł łacińskich czy greckich — nie oczekuję odpowie-dzi. Na szczęście jestem niemal pewny, że nie było wkoło nikogo, kto by mnie słyszał czy wi-dział. Natomiast przypuszczam, że w kościele była jakaś sprzątaczka i akurat w tym momen-cie coś upuściła na ziemię, ponieważ zadźwięczał jakiś metal, jakby żelazo spadło na kamień: ten dźwięk zaskoczył mnie i zdziwił. Sądzę jednak, że hrabia Magnus śpi mocno!”
Tego samego wieczora gospodarz, wiedząc, że Wraxall chciał spotkać się z zakrystia-nem (w Szwecji nazywanym diakonem), przedstawił go Anglikowi w sali, gdzie schodzili się goście. Umówili się na następny dzień w celu zwiedzenia grobowca rodziny De la Gardie, po czym wywiązała się rozmowa.
Wraxall pamiętał, że jedną z funkcji diakona jest przygotowywanie kandydatów do bierzmowania, chciał więc odświeżyć swoje wiadomości z zakresu Biblii i zapytał:
Czy może mi pan coś powiedzieć o Chorazin?

Diakon wydał się zdziwiony, ale przypomniał mu, w jaki sposób miasto to zostało niegdyś potępione.
— Na pewno obecnie jest zburzone? — spytał Wraxall.
— Tak sądzę — odpowiedział kościelny. — Słyszałem od naszych starych księży, że ma się tam urodzić Antychryst, istnieją też różne legendy …
— Może mi pan je opowie — wtrącił Wraxall.
— Właśnie chciałem powiedzieć, że ich nie pamiętam — diakon z tymi słowami zaraz pożegnał się i wyszedł.
Po wyjściu zakrystiana pozostał tylko gospodarz i musiał zaspokoić ciekawość Wraxal-la, który nie szczędził mu pytań.
— Herr Nielsen! — rzekł. — Znalazłem w bibliotece wzmiankę o Czarnej Pielgrzymce. Może mi pan jednak powie coś o tym, co przywiózł ze sobą hrabia?
Może być, że Szwedzi są powolni w odpowiedzi, a może gospodarz był wyjątkiem — nie wiem. Wraxall pisze, że zanim dostał odpowiedź, gospodarz przynajmniej całą minutę patrzył na niego bez słowa. Po czym podszedł blisko i z wysiłkiem przemówił.
— Mogę panu opowiedzieć tylko jedną historię — absolutnie nic więcej. A gdy skoń-czę, proszę mnie o nic więcej nie pytać: Było to za czasów mego dziadka, to znaczy 92 lata temu: było tu dwóch ludzi, którzy mówili do siebie: „skoro hrabia nie żyje, nie potrzebujemy się go bać, pójdziemy w nocy do jego lasu za dworem”. Ci, co słyszeli, ostrzegali ich: „Nie idźcie, bo na pewno spotkacie tych, którzy chodzą po ziemi, a nie powinni po niej chodzić, ale w niej spoczywać”, jednak ci dwaj śmiali się z ich gadania. Nie było w Robäck leśnego, który by pilnował lasu (nikt nie chciał tam mieszkać), nie było też wtedy nikogo z rodziny we dworze. Ludzie mogli robić, co chcieli. No i dobrze, poszli do lasu, mój dziadek siedział tu, w tym pokoju. Było lato, noc jasna. Przez otwarte okna mógł stąd widzieć las i słyszeć, co się w nim dzieje. Siedział sobie, a z nim trzej inni ludzie. Początkowo nic się nie działo, a potem usłyszeli (choć wie pan, jak to daleko): ktoś krzyczał tak, jakby mu wyrywali całe wnętrzno-ści. Ludzie objęli się nawzajem i tak siedzieli skuleni trzy kwadranse, a potem usłyszeli kogoś innego w odległości może trzystu łokci: ktoś śmiał się głośno. Ale nie był to śmiech żadnego z tamtych dwojga ludzi, wiedzieli, że to nie był śmiech ludzki, a potem usłyszeli tylko trza-śnięcie wielkich drzwi.
Kiedy nastał dzień i wstało słońce, poszli do księdza i powiedzieli: „Ojcze, włóż sutan-nę i kryzę i przyjdź pogrzebać tych dwóch: Andersa Bjornsena i Hansa Thorbjorna”.
Rozumie pan? Byli pewni, że ci ludzie nie żyją. Poszli do lasu, dziadek nie mógł tego zapomnieć, opowiadał, że sami czuli się tak, jakby należeli już do umarłych. Ksiądz również był w śmiertelnym strachu, powiedział do nich: „Słyszałem w nocy jeden krzyk i jeden śmiech, jeżeli nie potrafię ich zapomnieć, nigdy już nie będę mógł zasnąć”.
Poszli więc do lasu i znaleźli obu mężczyzn na skraju. Hans Thorbjorn stał oparty o drzewo i wciąż odpychał coś od siebie, coś niewidocznego! ale żył. Zabrali go do domu w Nykjoping i tam zmarł przed zimą, ale nie przestał wciąż odpychać czegoś od siebie. Anders Bjornsen był w lesie także, ale już nie żył. Mogę to panu rzetelnie powiedzieć: to był przy-stojny mężczyzna, a wtedy nie miał twarzy, cała twarz została jakby wyssana z jego ciała, aż po kości. Czy pan to rozumie? Dziadek nie mógł tego zapomnieć. Włożyli Andersa do tru-mny, którą przynieśli, i zasłonili twarz chustą. Ksiądz szedł przed trumną i wszyscy śpiewali, jak umieli psalmy za zmarłych. Kiedy kończyli śpiewać pierwszy werset, człowiek niosący trumnę od strony głowy upadł, i wtedy zobaczyli, że chusta spadła i oczy Andersa Bjornsena patrzyły w górę, bo nie miał powiek, i to było nie do zniesienia. Ksiądz przykrył twarz zma-rłego, posłał kogoś po łopatę i pochowali Andersa na tym miejscu.
Następnego dnia Wraxall notuje, że kościelny przyszedł po niego zaraz po śniadaniu i razem poszli zwiedzić kościół i mauzoleum. Przy tej okazji Anglik zobaczył, że klucz od grobowej kaplicy wisi stale na gwoździu przy ambonie, a więc będzie mógł, kiedy tylko zechce — bo kościół jest zawsze otwarty — bez trudu po raz drugi zwiedzić mauzoleum, jeśli się okaże, że jego wnętrze zawiera obiekty godne uwagi. Kiedy weszli do środka, wnętrze wywarło na nim prawdziwie imponujące wrażenie. Nagrobki wystawiono przeważnie w XVII i XVIII wieku: bogato zdobione, wygląd miały monumentalny, pełno było epitafiów i orna-mentów heraldycznych. Centralne miejsce pod kopułą zajmowały trzy sarkofagi z miedzi, kunsztownie ozdobione rzeźbami. Dwa boczne miały na wieku trumny, zgodnie z tamtejszym zwyczajem, duże metalowe krucyfiksy: środkowy, jak się okazało, hrabiego Magnusa, miał zamiast krzyża rzeźbiony wizerunek jego postaci naturalnych rozmiarów. Wkoło po bokach widniały ornamenty i różne rzeźbione sceny: jedna przedstawiała bitwę — armatę ziejącą dymem, mury miast i oddziały zbrojnych w piki żołnierzy; inna — jakąś egzekucję, jeszcze dalej pędził wśród drzew jakiś człowiek z rozpostartymi rękami i rozwianym włosem, a za nim jakaś dziwna figura — trudno było zgadnąć, czy artysta nie umiał oddać jej należycie, czy też umyślnie wyrzeźbił jakieś monstrum. Wraxall sądził, że zrobił to umyślnie, sądząc po kunszcie, z jakim przedstawił inne postacie. Postać była zaskakująco niska, prawie cała spowita w opadające do ziemi okrycie z kapturem, widoczne spod ubioru kończyny nie miały kształtu rąk czy dłoni; przypominały macki jak u ryby płaszczki (zwanej rybą-diabłem). Wra-xall notuje: „oglądając tę płaskorzeźbę, od razu pomyślałem, że musi to być jakieś alegory-czne przedstawienie, na przykład duszy prześladowanej przez demona; może tkwi w tym wątek historii hrabiego Magnusa i jego tajemniczego towarzysza? Zobaczmy, jak wyobrażony jest myśliwy, zapewne jako demon dmący w róg lub coś podobnego”. Okazało się jednak, że takiej sensacyjnej postaci, jakiej oczekiwał Wraxall, nie było, tylko z boku, na wzgórku stał jakiś człowiek; okryty płaszczem, opierał się na lasce i obserwował pogoń z zainteresowa-niem, co artysta starał się oddać w pozie owej postaci.
Wraxall zauważył też trzy masywne i pięknej roboty stalowe kłódki, zabezpieczające sarkofag hrabiego Magnusa. Jedną zdjęto i leżała na posadzce. Nie chciał jednak zatrzymy-wać kościelnego, a ponieważ spieszył się do pracy, wyszedł i udał się do dworu. „To dziwne — notuje dalej — kiedy wciąż chodzi się tą samą ścieżką, człowiek tak pogrąża się w my-ślach, że potrafi zupełnie odciąć się od rzeczywistości, która go otacza. Dziś wieczór już po raz drugi całkowicie zapomniałem, gdzie idę (a przecież wyznaczyłem sobie w planie wizytę w mauzoleum i odpisanie epitafiów); kiedy nagle ocknąłem się z myśli, byłem u progu kościoła — tak jak się zdarzyło ostatnim razem — uświadomiłem też sobie, że nucę jakieś słowa, pamiętam jedno zdanie: Czy zbudziłeś się, Magnusie? Czy śpisz, hrabio Magnusie? — i coś jeszcze, czego nie pamiętam. Wydaje mi się, że zachowywałem się w ten nonsensowny sposób przez jakiś dłuższy czas”.
Znalazł klucz od grobowców na zwykłym miejscu, skopiował, jak zamierzał, epitafia i pozostał w mauzoleum aż do zmroku. Zapisał w notatkach: „Widocznie się pomyliłem twier-dząc, że tylko jedną kłódkę sarkofagu mojego hrabiego zdjęto: dziś widziałem, że odpadły dwie, podniosłem je i starannie ułożyłem na parapecie okna, starałem się przyczepić je i domknąć, ale na próżno. Ostatnia, pozostała, trzyma mocno. Wydaje mi się, że działają na zasadzie sprężynowego zamka, ale nie mogę dojść do tego, jak się odmykają. Gdyby mi się to udało, obawiam się, że pozwoliłbym sobie na otworzenie sarkofagu. Dziwię się, jak bardzo interesuje mnie osobowość tego, trzeba przyznać, ponurego i budzącego grozę starego arysto-kraty”.
Następny dzień był, jak się okazało, ostatnim dniem pobytu Wraxalla w Robäck. Otrzymał listy tyczące interesów i transakcji wymagających jego powrotu do Anglii. Przegląd dokumentów był skończony, podróż trwała długo, zdecydował się więc pożegnać, uzupełnić w notatkach to, co konieczne, i wyjechać. To wszystko zajęło mu więcej czasu, niż przypu-szczał. Gościnna rodzina De la Gardie upierała się, by jeszcze został na pożegnalny obiad. Odbył się on o trzeciej, a było już około pół do siódmej, gdy mijał żelazną bramę Robäcku. Kiedy szedł brzegiem jeziora, przystawał za każdym krokiem, chcąc nasycić się — teraz, gdy był tu po raz ostatni — atmosferą tego miejsca i piękną porą dnia. Wyszedł na szczyt pagórka, gdzie stał kościół, przystanął na kilka minut, oglądając stamtąd bezkresną dal lasów; wydawa-ły się bliskie i dalekie zarazem, ciemniejąc na tle seledynowego nieba. Kiedy wreszcie odwrócił się, żeby odejść, pomyślał nagle, że musi przecież pożegnać się z hrabią Magnusem i resztą rodziny De la Gardie. Do kościoła było dwadzieścia kroków, wiedział, skąd wziąć klucz, i wkrótce stał już nad miedzianą trumną i jak zwykle mówił głośno do siebie: „Hrabio, za twoich czasów byłeś nie lada łajdakiem, ale mimo to chciałbym cię zobaczyć, a przynaj-mniej …” — „i w tym momencie — pisze dalej — poczułem uderzenie w stopę, szybko uskoczyłem w tył, coś upadło z brzękiem na podłogę — była to trzecia i ostatnia kłódka zamykająca sarkofag. Pochyliłem się, by ją podnieść, a wtedy — niebo jest mi świadkiem, że mówię szczerą prawdę! — zanim zdążyłem się podnieść, zatrzeszczały metalowe zawiasy, spojrzałem i wyraźnie zobaczyłem, jak wieko trumny unosi się w górę. Może zachowałem się jak tchórz, ale rzuciłem się do ucieczki, za cenę życia nie pozostałbym sekundy dłużej. W mgnieniu oka byłem za drzwiami i, co zwiększyło moje przerażenie, nie mogłem przekręcić klucza w zamku. Siedzę teraz w moim pokoju w gospodzie i spisuję te fakty, i pytam sam siebie — upłynęło przecież zaledwie dwadzieścia minut! — czy skrzypienie wieka trwało dłużej niż moment, gdy widziałem, jak się uchyla? Nie mogę sobie tego przypomnieć. Wiem tylko, że było jeszcze coś więcej niż to, co opisałem, ale nie jestem w stanie uświadomić sobie: czy było tylko to, co usłyszałem, czy też widziałem coś więcej? Co ja właściwie zrobi-łem?”
Biedny pan Wraxall! Następnego dnia, tak jak zamierzał, wyruszył do Anglii i szczęśli-wie dojechał na miejsce. Jednak, jak można wnioskować ze zmienionego charakteru pisma i jego dorywczych bezładnych notatek, był to już człowiek całkowicie załamany. W jednym z wielu notesów, który jest w moim posiadaniu, Wraxall notuje swoje ostatnie przeżycia, a choć daje to może niepełny obraz tego, co ów Anglik przeżywał, to pozwala domyślać się reszty. Większość podróży odbył małym statkiem kursującym przez kanał do Anglii. Próbował z widocznym trudem notować wrażenia i opisywać współpasażerów. Jest sześć takich prób, oto treść tych szkiców:
„21. Pastor ze wsi w Skane. Zwykły czarny płaszcz i miękki czarny kapelusz.
25. Agent handlowy ze Sztokholmu, jedzie do Trollhatten, czarny płaszcz, brązowy kapelusz.
26. Człowiek w długim, czarnym płaszczu i kapeluszu z dużym rondem, bardzo niemodnego fasonu”.
Ta ostatnia notatka jest zakreślona z dopiskiem: „może to ten sam co nr 13, nie widzia-łem jego twarzy. A co do nr 13, to okazało się, że to ksiądz katolicki w sutannie”.
Opis i liczenie pasażerów dają wciąż te same wyniki: dwadzieścia osiem osób, przy czym stale występuje w ich gronie jeden — w długim czarnym płaszczu i kapeluszu z dużym rondem, oraz drugi — mały w czarnym płaszczu z kapturem. A jednak, jak notuje, przy po-siłkach jest tylko dwadzieścia sześć osób. Zastanawia się więc, czy może wysoki w czarnym płaszczu chwilowo jest nieobecny, i znów notuje, że mały w kapturze na pewno jest nieobe-cny.
Wraxall wylądował w Harwich i od razu postanawia uciec od osoby czy osób, których nigdy nie określa, ale wyraźnie uważa za swoich prześladowców. Dlatego nie ufając kolei, najmuje zamkniętą dorożkę i jedzie do wioski Belchamp St. Paul. Około dziewiątej wieczór, gdy zbliżał się już do tej miejscowości — a noc była sierpniowa, jasna — wychylił się z okna dorożki, by popatrzeć na pola i zieleń; wokół było pusto; nagle powozik skręcił na skrzyżo-waniu dróg i Wraxall zobaczył dwie postacie, obie w czarnych okryciach, wysoka w kapelu-szu z dużym rondem, a mała w kapturze; stały bez ruchu, nie miał czasu dojrzeć ich twarzy, bo w tym momencie koń stanął dęba i pogalopował jak szalony. Wraxall opadł na siedzenie owładnięty rozpaczą; znał obie te postacie.
Dojechał do Belchamp St. Paul, gdzie udało mu się znaleźć dogodne umeblowane mie-szkanie. Następne dwadzieścia cztery godziny przeżył w stosunkowo jakim takim spokoju. W owym dniu zrobił też ostatnie notatki. Są one zbyt urywkowe i nie powiązane z sobą, by je cytować w całości. Ich sens jest jednoznaczny: oczekiwanie na swoich prześladowców. Nie wie, kiedy to się stanie i w jaki sposób. Wciąż powtarza się wykrzyknik: „Co ja takiego zrobi-łem? Czy nie ma dla mnie ratunku? Lekarze, których znam, powiedzą, że zwariowałem. Poli-cja mnie wyśmieje. Proboszcz wyjechał z parafii. Co mogę innego uczynić, jak zamknąć się na klucz i wzywać pomocy boskiej?”
Jeszcze zeszłego roku, kiedy tam byłem, ludzie z Belchamp St. Paul wspominali, jak przed laty przyjechał w lecie, w sierpniu wieczorem, jakiś dziwny podróżny, a w dzień pó-źniej znaleziono go martwego i wszczęto dochodzenie. Sędziowie, którzy oglądali zmarłego, zasłabli (było ich siedmiu). Żaden nie chciał opowiedzieć tego, co widział, orzekli tylko, że to dopust boski. Właściciele domu tego samego tygodnia opuścili miasteczko i przenieśli się w inne strony. Zapewne nie wiedzieli (i nie mogli tego się spodziewać), że sprawa ta może się kiedykolwiek choć w części wyjaśnić.
Zdarzyło się, że zeszłego roku dom ten odziedziczyłem jako część większego spadku. Stał pusty od roku 1863. Nie było nadziei wynajęcia go komukolwiek, kazałem go zburzyć. Powyższe relacje zrobiłem na podstawie notatek znalezionych w najlepszym pokoju, na półce w zapomnianej szafce pod oknem.