Poszukiwanie Przyczyny wszystkiego – Przesłuchanie w 'Piekle’
Chodzę po jakiejś pergaminowej powierzchni (po grzbiecie własnej dłoni !). Po prawej stronie, jak gdyby wokół palców tej dużej dłoni, jest zaznaczona, wytatuowana (?) falbanka. Ja chodzę i nakłuwam grzbiet „dłoni”. Mówię sam do siebie, że gdybym robił to wolniej, to niebezpieczeństwo byłoby mniejsze, nakłucie miałoby czas się zagoić , a tak przy takim pośpiechu zapewne zajdzie potrzeba wezwania chirurga (czerwień).
Budzę się. Rany boskie, wyszedłem z własnego ciała pomniejszony do rozmiarów krasnoludka? Chodziłem po własnej dłoni? Zrobiłem to chyba zbyt prędko, powinienem zwolnić! Nie wiem, czy aby na pewno wylądowałem w miejscu, do którego dążyłem. To nie Przyczyna Wszystkiego, tylko poziom pod powierzchnią normalnego życia. Poziom minus dwa!
Proszę Szirin o transkrypcję na język dla mnie zrozumiały.
Sen:
Najpierw topografia pomieszczenia w którym jestem przesłuchiwany! Pomieszczenie podzielone jest na dwa pokoje. Topografia za punkt rozwinięcia będzie miała drzwi wyjściowe. Siedzę przy biurku w drugim pomieszczeniu, w głębi po lewej stronie od głównych drzwi. Przesłuchujący siedzi za biurkiem, jeszcze bardziej po lewej stronie, jeszcze bardziej w głębi drugiego z pomieszczeń. Obok mnie, bardzo trudno mi określić, po której stronie, ale chyba po prawej, stoi pomocnik przesłuchującego, który jest jednocześnie moim sprzymierzeńcem (czuję, że jest albo moim przewodnikiem, albo wręcz mną samym!).
Informacje, jakich udzielam Przesłuchującemu, wzbudzają jego niedowierzanie, a nawet irytację. Tak to odczuwam, ale to przecież trik każdego przesłuchującego mający na celu zmuszenie przesłuchiwanego do zdradzenia wszystkich szczegółów.
W pewnym momencie, kiedy widzę, że jego niedowierzanie przekroczyło normalne granice, mówię, że skoro tak, to ja wycofuję całe swoje zeznanie! W czasie przesłuchania, dla swojego uwiarygodnienia, podałem nawet dokładne cechy fizyczne i ślady na ciele, po których można zidentyfikować przesłuchującego, a których nie widać gołym okiem (!). Miało to pokazać, że wiem nawet o jego ukrytych bliznach, więc to, co mówię o pozostałych sprawach, również jest prawdziwe. Mówię że ma dwie (!) blizny. Druga jest tak jakby dwoma wariantami jednej, dlatego tak naprawdę blizny są trzy (zagadnienie kopiowania, minusowości-mikropsji i plusowości-makropsji, która jest w pewnym sensie również minusowością, tyle że nieludzką, wyjaśni się wkrótce!). Na lewym udzie przesłuchujący ma bliznę małą i okrągłą (!), jak po ranie postrzałowej, a na lewym udzie ma prostokątną (!) bliznę oparzeniową. Ale skoro nadal mi nie wierzy, to wszystko odwołuję i wychodzę.
Wstaję, odwracam się i idę do pomieszczenia, które było za moimi plecami, kiedy siedziałem przed biurkiem. Wchodząc do drugiego pomieszczenia, będącego praktycznie przedsionkiem tego, w którym siedzieliśmy, skręcam w prawo w stronę drzwi wyjściowych (polaryzacja dziewięćdziesiąt stopni!). Kiedy znowu wszyscy trzej jesteśmy w przedsionku (przesłuchujący mnie jednak nie zatrzymuje), ja wyraźnie jestem swoją świadomością w sobie wychodzącym i w pomocniku przesłuchującego! Nie wiem dlaczego, chyba z powodu irytacji przesłuchującego, podejrzewam, że on mnie stąd żywego nie wypuści. Sięgam więc po broń, którą mam przytroczoną do lewej łydki, próbuję wypalić do przesłuchującego, który idzie za mną. Nic z tego, broń jest nie nabita!
Ja jako pomocnik przesłuchującego solidaryzuję się ze sobą przesłuchiwanym, sięgam po rewolwer, który leży na małym stoliku na lewo od drzwi. Mierzę w przesłuchującego. Naciskam na spust. Rewolwer również nie wypala. Przesłuchujący nie reaguje lękiem, a wręcz przeciwnie, zachęca mnie – czyli mojego pomocnika – abym powtórzył to zdarzenie raz jeszcze, mądrzejszy o wiedzę, że bębenek rewolweru nie jest nabity. Powtarzam to jeszcze raz, tak jakby samo powtórzenie miało spowodować załadowanie rewolweru. Tymczasem popadam w to samo złudzenie jak za pierwszym razem. Znowu celuję w przesłuchującego i naciskam spust. Znowu widzę, że bębenek jest pusty, tak, że suchy trzask iglicy już mnie nawet nie dziwi.
Kiedy jest już wszystko jasne i nie pozabijaliśmy się, to znaczy ja/my jego, a on nie wykonał egzekucji na przesłuchiwanym, po wyjściu z przedsionka na korytarz przesłuchujący rozpina spodnie i pokazuje nam dwie blizny, o których opowiedziałem w czasie przesłuchania. Wszystko jest tak, jak mówiłem – na prawym udzie mała blizna, na lewym duża prostokątna (oczywiście jego prawym i jego lewym, dla mnie wszystko jest odwrotnie). W pierwszej chwili kiedy przyglądam się prostokątnej bliźnie „ogólnie”, blizna jest jedynie prostokątem pomarszczonej skóry. Kiedy przesłuchujący pozwala się nam przyjrzeć dłużej, okazuje się, że ten prostokąt jest głębokim wycięciem w jego udzie, a górny i dolny brzeg blizny jest połączony rodzajem skórnego pomostu o specyficznej ornamentyce. (Kiedy w przyszłości w końcu dotrę świadomie na poziom minus dwa, omal nie stracę na tym moście życia!) Przesłuchujący objaśnia pozawerbalnie (przez cały czas tylko tak się porozumiewa z nami), że to właśnie ten pomost spowodował, że reszta oparzenia się zabliźniła. Pomost jest symetrycznym wzorem o centrum symetrii na środku swojej długości, nad środkiem rany. Pod koniec naszego przyglądania się różnica pomiędzy poziomem zdrowej skóry i pomostem będącym na jej poziomie a dnem oparzenia jest tak duża, jakby zdrowe, otaczające dawną ranę powierzchnie były kilka centymetrów wyżej niż dno oparzenia. Brzegi rany wyglądają jak przekrój grubego boczku! Obydwie blizny, również ta pogłębiająca się, powstały w dzieciństwie (!) przesłuchującego.
Budzę się i od razu myślę sobie, że będzie się nad czym zastanawiać
przez cały następny dzień.
To jednak nie koniec snów tej nocy, ponieważ znowu zasnąłem.
Jestem jedną z dwóch osób, które obserwują zakole utworzone przez żywopłot dotykający swoją wklęsłością prawej ściany budynku, który jest za nim. W pewnej chwili przez żywopłot przedziera się nieduży człowiek, to chyba dziecko, ale po chwili orientuję się, że to ja, tylko mały (!). Pomniejszona kopia! (Abym mógł pozna Przyczynę Wszystkiego musiano wszystko przeskalować
i tak naprawdę to nie mnie pomniejszono, a pokazano, że otoczenie, które odwiedzam, jest w całkiem innej skali wobec mojego wyobrażenia o sobie i świecie! Wcześniej ten zabieg symbolizowało rozcieńczanie roztworu (żółtego), w którym się znajdowałem, oraz obniżanie poziomu otoczenia mojego domu).
Uciekam. Musiałem wyskoczy oknem i teraz pospiesznie umykam. Kiedy moja kopia przedarła się przez żywopłot, biegnie w lewo, okrążając budynek. Biegnie po swój jednośladowy (!) pojazd, który zostawiła z lewej strony budynku przed głównym wejściem. Otoczenie budynku to coś pomiędzy kampusem uniwersyteckim a sanatorium. Kręci się tu sporo osób, ale nikt na moją kopię nie zwraca uwagi.
Tym razem budzę się ze zdziwienia! Mój drugi „ślad” wcześniej został zlikwidowany przez jadący za mną ryczący pojazd wyścigowy, czyli odpowiednik byka, który „strzeże” przejścia pomiędzy prawą i lewą stroną na wysokim poziomie. Po dłuższej chwili zasypiam.
W szafce pozbawionej drzwiczek, stojącej po prawej stronie ekranu, leży mnóstwo papierów. W jej wnętrzu pod papierami po prawej stronie siedzę mały ja. Schowałem się! Pomocnik, którym jestem również ja, mówi do mojej kopii:
– Nie popłakuj, bo nie rusza mnie to!
Mówię to twardo, aby zmobilizować swoją kopię i podnieść ją na duchu, a nie z braku litości nad jej przerażeniem!
Budzę się. Ale się spietrała, ta moja kopia zapasowa! Chyba myślała, że Przesłuchujący naprawdę ją sprzątnie!
Zasypiam.
Pośrodku ekranu widzę ciemną zasłonę. Z prawej strony do jej dolnej krawędzi nachyla się bibliotekarka (!). Próbuje mi coś pod tą zasłona pokazać. Potem mówi, że po co śledzić żonę, skoro i tak można zobaczy jego (!) stary płaszcz(tzn. Paroket). I rzeczywiście teraz z ciemnej zasłony utworzył się płaszcz. Płaszcz stoi o własnych siłach (!) w przejściu pomiędzy straganami (bazar przy drodze tranzytowej, okolica granicy 5/6) ustawionymi po obydwu stronach samego przejścia. Płaszcz jest już w wielu miejscach poprzecierany i spłowiały. Jest „pusty” w środku, a mimo to wygląda, jakby kogoś okrywał. Jest zrobiony z wzorzystej tkaniny w wąziutkie pionowe paseczki. Kolory pasków co jakiś czas powtarzają się. Bordo, żółty, zielony, chyba czarny itd. Kolory są mocno wyblakłe. (Już widziałem te paseczki w dawnych snach).
Budzę się i zasypiam, prosząc o jeszcze jakieś informacje o Przyczynie Wszystkiego. Jeszcze przed zaśnięciem zwracam uwagę na to, że sen o przesłuchującym również pokazywał nogi! Trzeba będzie to wszystko, w dzień, na nowo przeanalizować. Tym bardziej że most skórny stanowił jakiś dziwny ornament, niestety nie potrafiłbym go na jawie narysować ze wszystkimi szczegółami. Zasypiam już nad ranem.
Stoję naprzeciw okna, które nie jest niczym zasłonięte. Oglądam kaloryfer pod oknem. Ma dziwną konfigurację, zawór jest na środku (!) całej konstrukcji, a od zaworu na boki odchodzą dwie grupy żeberek, jak skrzydła od tułowia ptaka. Na zaworze widzę rdzawy naciek, ale wiem, że nie pochodzi z zaworu, ale z wody, która przecieka pod framugą całkowicie odsłoniętego okna. Pytam mieszkańców, którzy stoją za mną, czy to nie jest czasem okno wychodzące na zachód, bo deszcze zacinają właśnie najczęściej od tej strony. Coś w tym musi być, bo światło przedostające się przez okno nie jest światłem ze słonecznej strony. Na dodatek okno zacienia ściana znajdująca się za nim po prawej stronie. To zacienienie ma swoje dalsze konsekwencje, ponieważ to z niego definiuje się na oknie stara poprzecierana zasłona. Zasłania prawą połowę okna. Zasłona ma wzór w pionowe (!) paski o spłowiałych kolorach. Mówię do mieszkańców, że ja ją im zdejmę, ale na ten czas, kiedy będę ją zdejmował, aby nie by widzianymi, a raczej odsłoniętymi (we śnie nie nazywam ich oślepionymi), powinni jednocześnie z moim zdejmowaniem zasłony zaciągnąć cieniutkie firanki z obydwu (!) stron.
W tym samym czasie rozlega się w moim śnie głos:
– To cud na duszy!
Budzę się. Cud cudem, niejeden już po tamtej stronie widziałem, ale wiele wskazuje na to, że już wkrótce uda mi się odsłonić najstarszą zasłonę istnienia. Obym się tylko nie rozczarował!
Pouczono mnie, że nie muszę śledzić najdalszych podróży swojego przewodnika (żona), aby zobaczyć płaszcz. On jest nam dostępny bez tego. Czyżby chodziło o to, aby pytać przewodników, zamiast pokonywać taki szmat drogi samodzielnie, czy o to, że ta zasłona jest blisko nas!?
Pytam Szirin, czy nie zostało tam jeszcze coś z wczoraj, czego mi nie zdążyła opowiedzieć.
Złożyło się jakoś tak dziwnie, że mam teraz trzy (!) prawie identyczne samochody. Pierwszy stary, w świetnym stanie, mało używany, drugi, który kupiłem już ze sporym przebiegiem, ale bezwypadkowy i trzeci o nieznanej mi historii, ale wyglądający nieźle. Tym jeżdżę najczęściej, bo mi go nie szkoda. Muszę jednak co jakiś czas używać również drugiego, a nawet pierwszego samochodu, żeby żaden z nich się nie zastał. Wszystkie trzymam w garażu ojca (!). Dzisiaj wyjeżdżam pierwszym, najstarszym i najrzadziej używanym samochodem.
Kiedy tylko wyjeżdżam z garażu na lewą stronę (jadę z kimś jeszcze, chyba z ojcem?), opuszczam (!) osłonę przeciwsłoneczną (!) przed sobą. Zaszła chyba taka potrzeba. Musiałem coś jeszcze nacisnąć, czego w swoim samochodzie przez tyle lat nie odkryłem, ponieważ na powierzchni zasłony, która jest zazwyczaj skierowana ku podsufitce, widzę ekran, na którym wyświetla się schemat zmiany biegów, taki jak w automacie. Pozycja neutralna jest pośrodku. Schemat jest bardzo pożyteczny, bo wyświetla, na którym biegu jadę, i nie muszę spoglądać na lewarek, kiedy zawiedzie mnie pamięć odruchowa.
Budzę się.
Ale numer. Ten schemat to ten sam wzór, który miał przesłuchujący na swoim prawym udzie! Samochody to nic innego jak moje ciała subtelne. Tego ostatniego, mimo że najstarsze, dopiero teraz zaczynam używać i to incydentalnie. Jaki to, mądrze zaprojektowany, automat!
(Krajobrazy-Codex Gigas)